Niewierni. Vincent V. Severski
Читать онлайн книгу.porządku, Sajed. W porządku. – Karol poczuł się nieswojo.
Natychmiast zrozumiał, że ma poważny problem do rozwiązania, a Sajed oczekuje od niego konkretnej propozycji. Tu i teraz.
Po raz pierwszy od jedenastu lat coś zazgrzytało.
Na taras wszedł Ibrahim, jakby jeszcze bardziej zgarbiony, i postawił na stoliku daktyle i figi. Zajęło mu to prawie dwie minuty, dokładnie tyle, ile potrzebował Karol, by zastanowić się nad odpowiedzią.
– Od ciebie zależy, którą ścieżką pójdziesz, i niech ci Allah pomoże wybrać tę jedyną, prawdziwą. Masz trudny wybór, ale my też. Rozumiesz? – Sajed skończył i czekał na ruch Safira.
– No dobrze – odparł Karol, kryjąc zaniepokojenie. – Telefon od Kelly’ego do Hadżiego z pominięciem Abdula może świadczyć o tym, że stracili do niego zaufanie i woleli ruszyć kanał, którego nie powinni wykorzystywać do łączności. Znaczy, że woleli zaryzykować, bo jest pewniejszy niż Abdul. – Zamilkł na moment i zobaczył, że Sajed drugi raz tego wieczoru pociera rękami brodę. – Wiedzą, że Abdul zdradził!
– Też tak uważam – odezwał się Sajed.
– Sądzę jednak, że Irlandczycy muszą mieć do nas naprawdę ważną sprawę…
– I pewnie nie chodzi im o Abdula.
– Oczywiście!
– A co z Abdulem? – zapytał Sajed, jakby chciał zignorować ostatnie słowa Safira.
– Przecież nie spotkam się z Irlandczykami, dopóki się nie dowiem, o co chodzi z tym Abdulem. To wszystko jest niejasne, podejrzane.
– Safir, bracie! – Sajed położył mu rękę na ramieniu. – Niech cię Allah prowadzi! Wracaj jak najszybciej. – Popatrzył mu prosto w oczy i dodał: – A teraz odpocznij. Ibrahim zaprowadzi cię na kwaterę.
Na korytarzu Karol spotkał Raszida. Powiedział mu, że jutro wyjeżdża, i pożegnali się serdecznie. Raszid, który najwyraźniej szedł do Sajeda, nie zapytał, kiedy znowu przyjedzie, i Karol od razu się domyślił, że wie o sprawie Abdula.
Wszystko wskazywało na to, że musi jak najszybciej porozmawiać z profesorem Ahmedem. Było źle, a mogło być jeszcze gorzej.
– Bladź! Nic nie poznaję! – odezwał się Jagan z tylnego siedzenia.
– To dawny prospekt Pobiedy, teraz imienia Władimira Władimirowicza – wyjaśnił beznamiętnie Gruzow, a Jagan od razu pomyślał o swoim kizlyarze i poczuł, jak smok poruszył się nerwowo.
– Dużo się zmieniło. Miasto prawie nie do poznania… wiele się buduje – rzucił Zaricki.
– Moskwa, Kadyrow, mafia… wszyscy inwestują, bo to też jakiś sposób na lepsze jutro dla Czeczenów. Ludzie są zmęczeni, chcą choć trochę normalności – dodał Gruzow.
– Ładnie tu się zrobiło, ale to wciąż Czeczenia – wymamrotał Jagan.
– W Gudermesie byłeś? – zapytał Zaricki.
– W ubiegłym roku… – Jagan obserwował szybko przesuwające się widoki za oknem samochodu. – Ładnie odbudowany. – Po chwili dodał: – Patrzcie, jakimi samochodami tu jeżdżą! Mała Moskwa czy co?
– Co ty, starszyna, Czeczenów nie znasz? – zapytał Zaricki i wyrzucił papierosa przez okno. – Rubelek dla brata, rubelek dla żony, rubelek dla dziadka, rubelek dla miasta i sto dla mnie.
– To prywatyzacja po kaukasku… zresztą u nas jest tak samo. I tak te pieniądze kiedyś gdzieś zainwestują – skomentował Gruzow.
– Pies ich jebał! – rzucił niespodziewanie Jagan. – Nie podoba mi się to. Bladź, przecież my za to płacimy! A za dwa, trzy lata znów to trzeba będzie rozwalać. Gruzow! – Walnął go dłonią w ramię. – Dwie smiertnice wybuchły niedawno w metrze w Moskwie. Oglądaliśmy je. Pamiętasz?
– Pamiętam. No i co?
– To my im budujemy miasta, te ulice i domy, a one przyjeżdżają robić u nas fajerwerki!
– Trubow! Coś ty się z kija urwał? – smętnie, ale konkretnie odparł Gruzow i wszyscy zamilkli.
Jagan był w Groznym ostatni raz w 2003 roku, a i to przejazdem. Nie lubił tego miasta. Lubił za to i znał Gudermes, bo tam stacjonowała kiedyś jego jednostka.
Wynikało to może z tego, że pamiętał, jakie klęski ponieśli Rosjanie w walce z góralami, i to w mieście. Przekroczyli wtedy normalny poziom hańby i na myśl o tym wciąż czuł przypływ wściekłości wymieszanej z bezsilnością. Najgorszy stan ducha, jaki może się przytrafić rosyjskiemu żołnierzowi specnazu. Tylko pawia puścić!
A może Jagan w ogóle nie potrafił sobie wyobrazić, że musiałby walczyć w mieście. Tyle ulic, domów, ludzi… jak mógłby w każdym z nich wyczuć niebezpieczeństwo?
Nie próbował tego dotąd. Wiedział, że jego niezwykły dar demaskacji zagrożenia, ujawnienia planów czyhającej w pobliżu śmierci na nic by się nie zdał w mieście, szczególnie takim jak Grozny.
Dlatego postanowił kiedyś, że w górach musi być lepszy od górali, i nieźle mu się to udawało, chociaż sam pochodził z Omska. Muhamedow szybko poznał sierżanta Andrieja Trubowa z imienia i nazwiska, choć normalnie nie interesowali go podoficerowie.
– Dojeżdżamy! – odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu Jura Kosow, który prowadził samochód. – Która godzina? – zapytał. – W tym gracie nie działa zegar.
– Osiemnasta dwadzieścia pięć – odpowiedział Jagan, nie patrząc na zegarek.
– To nie żaden grat, tylko dobrze zamaskowany samochód grupy specjalnej połączonych służb specjalnych Federacji Rosyjskiej – zauważył dowcipnie Gruzow, ale nikt nie zareagował na jego słowa.
Jechali szerokim, czystym prospektem między nowymi domami o jasnych elewacjach. Na końcowym odcinku ulica przechodziła w promenadę obsadzoną młodymi drzewami, które rozdzielały oba pasy ruchu. Po chwili wyjechali na ogromny plac zajmowany przez monumentalny meczet.
Zaczęło się już ściemniać i włączone zostało oświetlenie budowli przypominającej Hagię Sophię w Stambule. Cztery wysokie, wyjątkowo smukłe minarety o ostrych szczytach wyrastały na rogach meczetu, jakby miały go bronić przed niewidzialnym wrogiem. Tysiące świateł dodawało świątyni więcej dramatyzmu niż majestatu.
Kosow zwolnił i wszyscy jak zaczarowani wpatrywali się w ten widok. Jagan pomyślał, że minarety stoją wbrew prawom fizyki i każdy z pewnością pięknie by się zwalił od jednego celnego trafienia z RPG.
Skręcili w lewo, w sześciopasmową aleję, i w ciszy minęli meczet po prawej stronie. Po trzystu metrach dojechali do stojącego opodal skrzyżowania nowego dziesięciopiętrowego apartamentowca.
– Jesteśmy na miejscu – zakomunikował Zaricki, blisko czterdziestoletni major. – To ten dom po lewej… najwyższe piętro.
Kosow i Jagan musieli się pochylić, żeby spojrzeć w górę.
– Ostatnie trzy okna po prawej – dodał Zaricki.
– Ciemno – rzucił Kosow.
– Dobrze! Tak miało być!
– No… to co? – wtrącił Gruzow. – Zaczynamy?
– Dowodzi Fiedieralnaja Służba Biezopasnosti. Panowie oficerowie, czekamy na sygnał! – Zaricki przypomniał, że od tej chwili gospodarzem sprawy jest wywiad wojskowy.
– Długo? – zapytał Kosow.
– Wysłałem