Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko
Читать онлайн книгу.w sprawie jego śmierci dziewięć razy to wszczynali, to znów zamykali. W końcu śledczy powiedział: „Pani nie jest tu stroną pokrzywdzoną”.
– Cała jego klasa przyszła i tak stali razem na pogrzebie: żołnierze i dzieci.
– Teraz, gdy już minęło trochę czasu, jakoś tak jakby lżej się zrobiło – mówi kobieta w czarnym berecie (jej syn zginął w 1992 roku).
– Napisano: „Umarł w czasie zwolnienia ze służby”.
– U nas w Wieszniakach jest pięć takich mam. Nie, jednak cztery, jedna już umarła. Miejscowe władze składają nam życzenia na Dzień Kobiet.
– Mnie dacza pomaga, w ziemi pracuję, z kwiatami.
– Zauważyłam, że ci, którym zostały inne dzieci, wciąż żyją. Dla tych, którzy mieli tylko jedno, to był koniec.
– Wcześniej przychodziły do nas afgańskie mamy[12]. Ale już wszystkie umarły. Teraz także czeczeńskie zaczynają umierać.
„Mój syn zginął pod Moskwą”. Irkuckiem, Czitą, Joszkar-Ołą, wsią Pieczengą, Jurgą, Niżnym Tagiłem, wsią Pakino, wsią Awtury w Czeczenii, Naro-Fominskiem.
Przybywa kolejnych punktów na mapie. Jak gdyby na terytorium naszego państwa trwała niekończąca się niewidzialna wojna.
W drodze powrotnej, tuż pod metrem zagadują mnie dwie mamy:
– Jeśli o nas napiszesz – mówi pierwsza – tylko nie zapomnij wspomnieć o Wieronice. Bardzo prosimy.
Druga prosi, bym przekazała Wieronice upominki.
– Sama jakoś nie miałam śmiałości.
Piszę o Wieronice.
Wieronika Marczenko i jej współpracownicy rozłożyli poczęstunek na stołach i wrócili do pracy. Wszystkie obecne tu kobiety znają z widzenia, ich historie – znają na pamięć. Fundacja gnieździ się w dwóch pokoikach, zawalonych do sufitu dokumentami. Od czasu do czasu znajduję w internecie ich ogłoszenia: zbierają na koperty i znaczki, na obiady dla wolontariuszy, na bilety kolejowe. Fundacja nie pobiera składek od rodziców, żyje z darowizn od osób prywatnych. Jej współpracownicy jeżdżą zdobywać informacje o śmierciach, prawnicy walczą w sądach o należne ulgi i rekompensaty. Wojują z pułkownikami, których roboczy dzień kończy się o osiemnastej, i z prokuratorami, którzy uważają, że skoro syna i tak nic nie zwróci, nie ma po co przyłazić.
12 maja 2010
Nic nie zostało zapomniane, czyli świętowanie Dnia Zwycięstwa w pewnej rosyjskiej wsi.
Z Moskwy wyruszyliśmy o czwartej nad ranem dwoma samochodami. Nikołaj Piechlecki, jego dwóch synów i siostrzenica. Do wsi Dnieprowskoje w obwodzie smoleńskim jedzie się pięć godzin przy pełnej prędkości.
Po raz pierwszy Nikołaj przyjechał do Dnieprowskiego dwa lata temu. Przyjechał, bo za pomocą internetu dowiedział się, że został tam pochowany jego ojciec. Ten zginął pod wsią Kobylino 29 listopada 1942 roku. W wiejskiej szkole przechowywano listę pochowanych w wojskowych grobach. I na takiej liście Nikołaj znalazł nazwisko ojca.
Miejsce pochówku, zbiorowa mogiła, zarosło łopianem i pokrzywą. Nie widniało na nim ani jedno imię. Jedynie cyfry.
– Najpierw chciałem upamiętnić tylko ojca – mówi Nikołaj Piechlecki. – A potem pomyślałem, że przecież oni wszyscy razem zginęli.
Znalazł człowieka, który zasponsorował płyty nagrobkowe na zbiorową mogiłę. Przyjechaliśmy na ich odsłonięcie.
Trzydziestoośmioletniego Nikołaja Piechleckiego ojca, dyrektora zespołu domów dziecka pod Moskwą, długo nie brali na front. W dokumentach miał stempel: „Nie nadaje się do służby wojskowej”. Źle widział. Nosił soczewki z grubego szkła podobne do teleskopów. Po co taki na wojnie?
Pół roku przekonywał do siebie komisję rekrutacyjną. W grudniu 1941 roku w końcu poszedł na front. Bardzo to rozzłościło jego syna, czternastoletniego Nikołaja (wtedy miał na imię Oktiabr, czyli Październik, na cześć rewolucji, imię ojca przybrał później). Jeszcze przed wojną był zazdrosny o pracę ojca. Dyrektor domów dziecka codziennie wstawał o szóstej i szedł na pociąg. Objeżdżał podlegające mu placówki. Wracał późno wieczorem i wkrótce spał jak zabity. Aby dłużej pobyć z ojcem, Nikołaj nawet mieszkał w domach dziecka czasem tydzień, a czasem miesiąc. Ale i tak ciągle coś odciągało uwagę taty. Te małe brudasy z sierocińców, jak wydawało się chłopcu, były bliższe ojcu niż rodzony syn.
Na urlop z frontu Nikołaj przyjechał tylko raz, na parę dni. I wtedy, jak na złość, wybuchł pożar w domu dziecka. Nikołaj zerwał się i już go nie było. Tak wyglądał jego wypoczynek.
Przed listopadem 1942 roku zdążył napisać ponad dwieście listów.
– Taki gruby stosik.
Zaczynają się tak samo: „Drodzy Kłasza i Oktiabr!”. W listach Nikołaj szczegółowo opowiadał, że z jedzeniem wszystko dobrze: „Bryndza, groch, amerykańska kiełbasa, lekki tytoń”, „w torbie są ciastka, masło, konserwy, cukier”. Niezgrabnie wyznawał rodzinie miłość: „Byłem w wielu miejscach, przyjdzie mi zwiedzić jeszcze wiele. Z jaką przyjemnością odwiedziłbym teraz was”. Pytał, jak obchodzili urodziny syna, radził, by robić zapasy żywności na zimę. Jakby to nie były listy wojenne. Czasami da się w nich wyczuć jakieś w ogóle obywatelskie zmieszanie: „Bardzo ciężko zniosłem śmierć D. I. Szestierikowa. Chociaż przecież to u nas niby zwyczajna sprawa”. O Stalinie w listach nigdy nie wspomniał, co syna niezmiernie dziwiło. Pisał przeważnie ołówkiem, ale jest kilka listów napisanych piórem. Niektóre linijki były zamazane niebieskim chemicznym ołówkiem: to czuwała cenzura wojskowa.
A potem wieści przestały przychodzić. Żona i syn wszystko zrozumieli i „zaczęli się przygotowywać”. Ale jak można przygotować się do czegoś takiego?
W końcu napisał dowódca dywizji. Informował, że oficer polityczny Piechlecki prowadził żołnierzy do ataku i został zastrzelony. Wojskowy wymienił jeszcze, ile czołgów zniszczono w tej walce. Wkrótce przyszło oficjalne zawiadomienie o śmierci. A na końcu matkę wezwano na Kreml, gdzie Kalinin osobiście wręczył jej Order Wojny Ojczyźnianej, jedyne odznaczenie, które można było wydawać rodzinie zmarłego żołnierza.
W zawiadomieniu o śmierci informowano, że ojciec spoczywa pod wsią Kobylino. Ale kiedy udało im się tam dotrzeć, wsi już nie było. Nie było też zbiorowego grobu.
Nikołaj znalazł swojego ojca dopiero teraz, kiedy sam jest już dwa razy starszy od półślepego dyrektora domów dziecka, który odszedł na zawsze zimą 1941 roku.
Wsi Dnieprowskoje nie można nazwać zwyczajną. Na ośmiuset mieszkańców przypada pięć pomników Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Dwa z nich są na zbiorowych mogiłach. Poza tym to mieścina, jakich wiele. Krzywe domy chylą się ku ziemi, kury grzebią w trawie, przy drodze śpi brodaty kozioł. Kobiety w stanikach pielą pierwsze chwasty, pod zamkniętym sklepem opalają się faceci o wybitnie wczorajszym wyglądzie.
Na tym tle wyróżnia się świeże, jeszcze niepomalowane ogrodzenie wzdłuż głównej drogi: postawiono je na dniach, bo na odsłonięcie płyt nagrobkowych ma przyjechać wizytacja z administracji rejonowej.
Zbiorowy grób numer 8, gdzie pochowany został Piechlecki, to nieduża, ogrodzona niebieskim płotem przestrzeń w samym środku wsi. Obok rosną brzozy z czarnymi kleksami wronich gniazd. Leży tu 808 żołnierzy i oficerów. Oficjalnie zidentyfikowano tylko 513.
Jedenaście granitowych płyt z nazwiskami właśnie zostało zamontowane. Trwają ostatnie poprawki.
Przewodnicząca