Głód. Graham Masterton

Читать онлайн книгу.

Głód - Graham  Masterton


Скачать книгу
księżyca na rozciągający się przed nimi pięciomilowy pas pszenicy, ciągnący się aż do granicy South Burlington Farm, do brzegu Mystic River, będącego granicą farmy. Niedaleko Mystic River wpadała do South River, a ta z kolei kończyła swój bieg w South Ninnescah. Gdy do Eda dotarło znaczenie tego, co zobaczył, poczuł, jak cierpnie mu skóra na plecach. Rdza wyraźnie była widoczna na srebrnych łanach zboża. Brunatny pas szeroki był co najmniej na milę, odchodził na milę w bok na wschód, a na zachodzie jego gra-nica znajdowała się tak daleko, że była niewidoczna.

      Ed dotknął ramienia Willarda i szepnął:

      – Zatrzymaj samochód.

      Kiedy jeep stanął, Ed wyskoczył na pole i stanął bez ruchu w pszenicy. Patrzył na nią tępym wzrokiem, jak człowiek, który jest świadkiem potwornego wypadku i nie ma możliwości złagodzić jego skutków.

      Willard i Jack patrzyli, jak Ed klęka i uważnie bada rosnącą wokół niego pszenicę. Niektóre kłosy były brązowe, niektóre wciąż jeszcze czyste. Lecz kłosy ciemniały w oczach. Niewiarygodne, ale w przeciągu minut rdzą zachodziły nawet te, które Ed trzymał akurat w rękach.

      Ed powstał z kolan, stał jeszcze przez chwilę na polu, po czym wrócił do jeepa.

      – Posłuchaj, a może wypalimy ziemię wokół zarażonych obszarów? – powiedział do Willarda. – Może powinniśmy je odizolować?

      – Powinniśmy spróbować – stwierdził Willard. – W takim razie wróćmy na farmę i ściągnijmy tu trochę ludzi.

      – Nie – odezwał się Jack. – Jeśli zaraza przenoszona jest przez wiatr, a myślę, że tak właśnie jest, żadne wypalanie nic nie pomoże. Wiatr jest dzisiaj porywisty i dość zmienny, od zachodniego po północno-zachodni. Sądzę, że rozsieje grzyba na całej farmie, zanim zrobimy coś rozsądnego.

      Ed popatrzył na niego uważnie.

      – A masz jakiś lepszy pomysł? – zapytał. Starał się panować nad swoim głosem, ale było to bardzo trudne. Ojciec uczył go, że zawsze lepiej jest coś zrobić, niż nie robić nic. A Jack właśnie to sugerował. Usiąść na dupie i czekać na wyniki testów laboratoryjnych. A tymczasem całe osiemdziesiąt pięć tysięcy akrów pszenicy dookoła może sczernieć.

      – Wydaje mi się, że powinniśmy czymś to obsypać. Proponuję D-24, to powinno być dobre – powiedział Jack.

      – Tak, tak, a znasz samobójcę, który wsiądzie w samolot w nocy? Poza tym, co powiesz władzom, gdy wyda się, że w naszej pszenicy jest dziesięć procent środka grzybobójczego więcej niż u innych? Z równym powodzeniem moglibyśmy od razu podpalić to wszystko albo pozwolić temu sczeznąć!

      – Ed, proszę cię, nie denerwuj się, nie pora na to – powiedział Willard łagodnie. – Spróbujemy wszelkich sposobów, jakie nam zlecisz. Jednak najlepiej będzie, jeżeli poczekamy do rana. Nawet jeśli dopiero wtedy przystąpimy do działań, nie zmieni to specjalnie globalnej wartości tego, co stracimy. A wydaje mi się, że aby przedsięwziąć jakąś akcję, powinniśmy przede wszystkim wiedzieć, z czym walczymy.

      – A jeśli nikt tego nie rozpozna? Nawet ty, Jack, albo twój ekscentryczny doktor Benson?

      Willard nerwowo pociągnął za swoje wąsy.

      – Kto, jeśli nie oni? Wiesz, Ed, ja im ufam. Poza tym zbyt wiele życia spędziłem na South Burlington Farm, aby teraz spokojnie patrzeć, jak zbiory całego roku trafia szlag i Jack najlepiej o tym wie. Prawda, Jack?

      – Opanujemy sytuację, nie martw się – odparł Jack. – Wiem, że sytuacja jest cholernie poważna, ale nie wpadajmy w panikę. Jak tylko znajdę się u siebie, usiądę nad tym zgniłym zbożem. A rano, jak tylko się obudzę, wyślę Kerry’ego do Wichita z próbkami.

      Ed spojrzał jeszcze raz na rozciągające się przed nim łany zgniłej pszenicy.

      – Naprawdę uważasz, że ogień nic tu nie pomoże? – zapytał Jacka cicho, jakby mówił sam do siebie.

      – Tak, tak uważam – stwierdził Jack. – Straciłby pan wiele energii, siły ludzkiej i pieniędzy na próżno.

      Ed zamknął oczy.

      – A więc, zgoda – powiedział. – Wracajmy. Zatelefonuję do Charliego Warburga i wybadam go, czy będziemy mogli starać się o jakieś odszkodowanie za to, co stracimy. Myślę, że powinienem też poinformować Henry’ego Pollocka.

      Pojechali z powrotem w kierunku drogi. Księżyc stał coraz wyżej, a światło, którym zalewał South Burlington Farm, było zimne, jakby sztuczne. Ed wypalił do połowy kolejne cygaro, po czym zdusił je w popielniczce. Nikt z osób pracujących na farmie nigdy nie wyrzucał niedopałków przez okno samochodu.

      Zbliżając się do zabudowań, widzieli rzędy jasno oświetlonych okien w budynkach mieszkalnych i gospodarczych, co świadczyło o tym, że wszystkie maszyny i pojazdy są czyszczone, naprawiane i tankowane, a Season Hardesty czeka na swojego męża z kolacją.

      Willard zatrzymał jeepa na asfaltowym dziedzińcu.

      – Później do ciebie zadzwonię – powiedział do Eda. – Gdzieś około jedenastej. Jestem ciekaw, co Charlie będzie miał do powiedzenia.

      – W porządku. – Ed skinął głową i odwrócił się do Jacka. – Ty też do mnie zadzwoń. Natychmiast, jak będziesz cokolwiek wiedział lub nawet coś nowego przypuszczał na temat tej zarazy. Zresztą, zatelefonuj nawet wtedy, gdy stwierdzisz, że zadanie cię przerasta.

      – Zatelefonuję, nie martw się – odparł Jack.

      – Cokolwiek się wydarzy – powiedział Ed – chciałbym, abyśmy spotkali się tutaj o szóstej rano. Ściągnijcie Dysona Kane’a z helikopterem, chyba nie jest jeszcze za późno. W czwórkę przelecimy nad całymi zasiewami.

      – W porządku – powiedział Willard.

      Ed wysiadł z jeepa i zatrzasnął za sobą drzwi. Przez chwilę patrzył jeszcze na Jacka, po czym powiedział:

      – Powodzenia.

      Willard zwolnił ręczny hamulec i ruszył w kierunku bramy. Ed spoglądał jeszcze przez chwilę, jak tylne czerwone światła jeepa znikają wśród kurzu drogi prowadzącej w kierunku wschodnim. Następnie odwrócił się i wolno zaczął iść w kierunku domu. Wkroczył na werandę i otworzył frontowe drzwi.

      ROZDZIAŁ II

      Season siedziała w salonie. Wygodnie ułożona na sofie, z podkurczonymi nogami, czytała jakiś stary egzemplarz „Vogue”. Telewizor nastawiony był na jakiś specjalny program poświęcony bliskowschodniej ropie naftowej, lecz głośność przyciszona była do ledwie słyszalnego poziomu. Nawet nie podniosła głowy znad magazynu, gdy do pokoju wszedł Ed. Ignorowała go nadal, gdy rozpinał skórzaną kurtkę i z głębokim westchnieniem zasiadał w wielkim wygodnym fotelu, który kiedyś należał do jego ojca. Season nazywała ten mebel „miejscem dla świadka” i kiedy tylko się tu wprowadziła, zapragnęła go wyrzucić. Dla Eda jednak możliwość zasiadania w fotelu, który tak wielką rolę odegrał w życiu ojca, była jednym z małych, lecz ważnych elementów objęcia South Burlington. Być cesarzem to żadna przyjemność, jeśli się nie posiada tronu.

      Salon zdominowany był przez jasny błękit. Stały tu stylowe francuskie meble o ultramarynowej tapicerce. Wszędzie stały wysokie wazy pełne kwiatów. Na zgrabnym mahoniowym postumencie znajdowało się marmurowe popiersie Ralpha Waldo Emersona. Pokój był dokładnym odzwierciedleniem osobowości Season – chłodny, uporządkowany, stylowy i dyskretnie kosztownie umeblowany.

      – Spóźniłeś się – powiedziała Season, przewracając kolejną kartkę.

      Ed ściągnął buty.

      – Czy Ben nie powiedział ci, że musiałem jeszcze pojechać na pole?

      – Tak


Скачать книгу