Świst umarłych. Graham Masterton

Читать онлайн книгу.

Świst umarłych - Graham Masterton


Скачать книгу
Już idę. Doszłam właśnie do trzeciej bhumi, żeby osiągnąć ksanti.

      – Że co? A, ksanti. Powinienem się był domyślić. To coś pomaga, cokolwiek to znaczy?

      – Chyba tak. Ksanti daje bezgraniczną cierpliwość, a ja na ciebie nie krzyczę, prawda?

      Wysiadła z auta i podbiegła do ganku, gdy Conor otwierał już drzwi. Wciągnął ją do środka, pomógł zdjąć płaszcz i powiesił go.

      – Witaj w domu – powiedział, biorąc ją w ramiona. – Widzę, że miałaś upiorny dzień.

      Wtuliła się w niego mocno, przyciskając policzek do jego piersi. Przy nim zawsze czuła się tak bezpiecznie, nie tylko dlatego, że był wysoki i muskularny. Ze swoim prostym nosem i ciemną brodą przypominał jej jednego z mitycznych rycerzy. Najbardziej chyba Seána Ruadha, trzynastego syna króla krainy Erin, który rozpłatał na pół wygłodzonego morskiego węża, by uratować księżniczkę, nie mówiąc już o ścięciu głów dwudziestu śmiałkom, którzy odważyli się kłamliwie głosić, że to oni ją wybawili.

      Uwielbiała też zapach Conora. Chanel Bleu i jego samego.

      – Jakieś postępy? – zapytał.

      – W sprawie Ó Faoláina? Nie ma o czym mówić.

      – A co z tym twoim przyjacielem bez głowy z cmentarza w Kilcully?

      – Tu też nic nie zwojowaliśmy, choć jutro powinniśmy mieć jakieś wyniki DNA. Biedni Patrick i Padragain całe popołudnie miotali się po mieście, żeby sprawdzić, czy to naprawdę Kieran O’Regan. Cały dzień bezsensownej zabawy w kotka i myszkę.

      – A gdyby to nie była zabawa w kotka, tylko w pieska?

      Katie rozpromieniła się.

      – Masz jakieś wiadomości o Barneyu?

      – Nawet coś więcej. Chodź do salonu, pokażę ci.

      Dopiero teraz Katie zauważyła, że drzwi do pokoju są zamknięte, choć zwykle stały otworem, chyba że był środek zimy, kiedy wiał północno-zachodni wiatr i w korytarzu robił się przeciąg.

      – Co ty kombinujesz, Conor?

      Otworzył drzwi. W kominku trzaskał ogień, na stoliku w kubełku z lodem chłodziła się butelka szampana, a obok stały przygotowane dwa wąskie kieliszki. Katie jednak ledwie na to spojrzała, bo kiedy weszli do środka, z legowiska przed kominkiem podniósł się rudo-biały seter i przydreptał do nich. Oczy patrzyły wesoło, a ogon chodził na boki.

      – O dobry Boże – szepnęła Katie i zalała się łzami. – Dobry Boże, Conor, jaka piękna! Bo to suczka, prawda?

      – Tak, tak. Nie ma wątpliwości. Co więcej, jest twoja.

      Gdy przyklękła na dywanie, seterka podeszła, powąchała jej dłoń i polizała. Katie głaskała ją po łbie i delikatnie drapała za uszami, a suczka węszyła i wykonywała radosny taniec, przytupując przednimi łapami.

      Katie nie widziała wielu rudo-białych seterów w życiu, bo do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku ta rasa właściwie zanikała, póki irlandzki związek kynologiczny nie podjął wysiłków, by ją odrodzić. To były psy myśliwskie, posłuszne i serdeczne, a ta suczka miała wszelkie cechy swojej rasy: bujny jak pióropusz ogon i długą, jedwabistą, perłowobiałą sierść zdobioną rudymi łatami na grzbiecie, przy pyszczku i na uszach.

      – Nie wiem, co powiedzieć, Con – wybąkała Katie. Wstała i wyciągnęła pogniecioną chusteczkę, by otrzeć łzy. – Gdzieś ty ją znalazł? Jest cudowna.

      Seterka stała blisko i patrzyła jej w oczy, jakby martwiła się reakcją swojej nowej pani. Katie nie mogła się powstrzymać i znów pogłaskała łeb suczki, unosząc jej długie kosmate uszka.

      – Nic mi nie jest, kochanie – zapewniła. – Tylko że wujek Conor mówił mi o niespodziance, ale nigdy w życiu nie domyśliłabym się, że to będziesz ty.

      – Dostałem ją od znajomego weterynarza z Limerick, Nialla Mac Seáina. Miał wobec mnie stary dług wdzięczności. Z jego kliniki skradziono trzy cenne charty perskie, a ja je dla niego wytropiłem. Jest śliczna, prawda? Ma trzy lata, jest zaszczepiona i zaczipowana, i odrobaczona też. Jej właściciel wyjeżdża do pracy za granicę. Poszukiwał kogoś, kto by ją zaadoptował. Niall mówił, że jest dobrze wychowana i zadbana.

      – Tylko co pomyśli sobie Barney, jak wróci do domu? – zaniepokoiła się Katie. A po chwili milczenia dodała: – Bo on wróci, prawda?

      – Nie mam co do tego wątpliwości, kochanie – zapewnił Conor. – Właściwie to wziąłem ją ze względu na Barneya, żeby miał dziewczynę, która dotrzyma mu towarzystwa podczas rekonwalescencji. Ciebie całe dnie nie ma w domu, a on będzie potrzebował mnóstwa wsparcia i czułości. Ta młoda dama może go pocieszyć, kiedy ty w pracy będziesz ścigać swoich łotrów.

      – Tylko że ona też musi się wybiegać – zauważyła Katie. – Widziałam raz takiego psa na plaży w Dingle. Wystartował jak pocisk i po chwili widać już było tylko małą rudo-białą plamkę w oddali. Barney nieźle biega, ale przy tamtym psie można by uznać, że porusza się jak ślimak na czterech łapach.

      – Nie martw się tym. Gadałem z sąsiadką, Jenny Tierney. Mówiła, że z przyjemnością będzie ją wyprowadzać, kiedy mnie nie będzie. Tak między nami, mam wrażenie, że ona przy okazji spacerów z psami spotyka się z pewnym starszym facetem na końcu Rinacollig.

      Katie znów przyklękła i objęła szyję seterki.

      – Już ją kocham. Jak ma na imię?

      – Foltchain, co znaczy „piękne włosy”. Niall mówił, że tak nazywano Fliodhais, boginię, która była kochanką Fergusa mac Róicha. Każdej nocy, kiedy nie mógł jej posiąść, musiał szukać zaspokojenia u siedmiu innych kobiet.

      – Matko Boska, mam nadzieję, że Barney jakoś temu sprosta.

      * * *

      Gdy Conor otwierał szampana, Katie przebrała się w puchaty różowy szlafrok. Przygotował kanapki z wędzonym łososiem. Wiedział, że tak późno Katie nie będzie mieć wielkiego apetytu.

      – Psujesz mnie – powiedziała, wciągając bose stopy na kanapę.

      Conor pocałował ją.

      – Zasługujesz na to, żeby cię psuć. Tyle robisz dla innych. A poza tym jesteś najbardziej pociągającą kobietą, jaką w życiu spotkałem.

      Foltchain leżała zadowolona na dywaniku przed kominkiem, choć od czasu do czasu łypała w kierunku Katie i Conora, jakby sprawdzała, czy nadal tu są, czy w magiczny sposób nie znikną, zostawiając ją samą.

      Przez chwilę siedzieli w ciszy.

      – Nie będziemy oskarżać Zezowatego McManusa – odezwała się w końcu Katie.

      – Żartujesz!

      – Nie. Komendant poinformował mnie o tym. Dziś po południu. Że niby nie mamy środków finansowych, by przejmować się psami. Poza tym McManus dostałby najwyżej po łapach i co to da? Zarabia krocie na walkach psów. On i cała reszta tych sadystycznych palantów.

      Conor pokręcił głową.

      – Nie do wiary. Gość organizuje rozrywanie żywcem psów na strzępy, nie mówiąc już o katuszach, na jakie je skazuje podczas tresury, i nawet nie zapłaci grzywny? Powinno się go powiesić, włóczyć końmi, poćwiartować, wykastrować i skazać na wieczne potępienie.

      – Mówiłam MacCostagáinowi, że jestem wściekła, kochanie, ale to nic nie zmienia. Jak nie ma pieniędzy, to nie ma. A mogłabym się założyć, że


Скачать книгу