Zima czarownicy. Katherine Arden
Читать онлайн книгу.nie odpowiedział. Diabeł szepnął mu do ucha:
– Wolałbyś tu zostać i rozpamiętywać jej śmierć? Siedzieć w ciemności i pożądać umarłej dziewczyny?
Konstanty poczuł w ustach smak krwi, bo zacisnął zęby i przygryzł sobie policzek.
– Była czarownicą. Zasłużyła na śmierć.
– To jeszcze nie znaczy, że nie miałeś z tego przyjemności – wymamrotał diabeł. – Myślisz, że dlaczego przyszedłem do ciebie po raz pierwszy?
– Była brzydka.
– Była nieposkromiona jak morze. I jak morze pełna tajemnic.
– Umarła – stwierdził Konstanty beznamiętnie, jakby wypowiedzenie tego słowa mogło zatrzeć wspomnienia.
Diabeł uśmiechnął się tajemniczo.
– Umarła…
Konstanty poczuł, że powietrze gęstnieje mu w płucach, jakby wdychał dym.
– Nie ma czasu do stracenia – oznajmił Niedźwiedź. – Pierwszy cios… pierwszy cios trzeba zadać dziś.
– Już raz mnie przechytrzyłeś – przypomniał Konstanty.
– I mogę zrobić to znowu – odrzekł Niedźwiedź. – Boisz się?
– Nie. W nic już nie wierzę i niczego się nie boję.
Niedźwiedź się zaśmiał.
– I tak być powinno. Bo tylko wtedy możesz zagrać o wszystko, jeśli nie boisz się przegrać.
6.
Ani kości, ani ciała
Dymitr i jego ludzie rozebrali stos na rzece. Sasza pracował wraz z innymi w strasznej, beznadziejnej desperacji. Wreszcie na pobrużdżonym, parującym lodzie rozciągało się całe pole żarzących się kłód. Trudno było stwierdzić, które zwęglone kawałki są częściami klatki. Tłum się rozpierzchł, nastała najzimniejsza i najmroczniejsza część nocy. Stali na polu dogasającego ognia pomiędzy zimną ziemią a wiosennymi gwiazdami.
Potworna siła, która pchała Saszę do działania, nagle zniknęła. Oparł się o pachnący dymem bok swojej klaczy. Nic. Po Wasi nie został żaden ślad. Nie mógł opanować drżenia.
Dymitr odgarnął z czoła kosmyk włosów i zrobił znak krzyża.
– Niech spoczywa w Bogu – powiedział cicho, kładąc dłoń na ramieniu kuzyna. – Nikt nie może dochodzić sprawiedliwości w moim mieście bez mego pozwolenia. Pomścimy ją.
Sasza milczał, a Wielkiego Księcia zdumiał wyraz jego twarzy. Dostrzegał na niej, co zrozumiałe, ból i gniew. Ale także… zdziwienie?
– Bracie? – zagadnął Dymitr.
– Spójrz – szepnął Sasza. Kopnięciem odsunął na bok jedną kłodę, potem następną i wskazał pozostałości klatki.
– Co? – spytał Dymitr ostrożnie.
– Ani kości – Sasza przełknął ślinę – ani ciała.
– Spaliły się – orzekł Dymitr. – Ogień był gorący.
Sasza wolno pokręcił głową.
– Nie płonął wystarczająco długo.
– Chodź – powiedział Dymitr z troską. – Kuzynie, wiem, że chciałbyś, aby żyła, ale ona weszła do klatki. Nie mogłaby z niej wyjść.
– Nie. – Sasza odetchnął głęboko. – Nie, to byłoby niemożliwe. – Mimo to raz jeszcze obrzucił spojrzeniem piekielny czerwono-czarny krajobraz na rzece, po czym pośpiesznie dosiadł swojej klaczy. – Dołączę do siostry.
Zapadła złowroga cisza. Po chwili Dymitr zrozumiał.
– Dobrze – powiedział. – Powiedz księżnej sierpuchowskiej, że ja… że przykro mi z powodu jej cierpienia, a także twojego. Wasia… była… dzielną dziewczyną. Bóg z tobą.
Słowa, tylko słowa. Sasza wiedział, że Dymitr nie może całym sercem żałować śmierci Wasi. Stanowiła problem, którego nie potrafił rozwiązać. A jednak w ognisku nie było żadnych kości. No i Wasia… nie dało się do końca przewidzieć, co zrobi. Sasza ruszył galopem w górę ku podgrodziu i bramie Moskwy.
Dymitr ściągnął brwi i odwrócił się, by wydać rozkazy swoim ludziom i przywołać strażników. Był bardzo zmęczony i miał poczucie, że ten ogień, który zapłonął w Moskwie po raz drugi, był na swój sposób równie niszczycielski jak pierwszy.
***
Sasza ze zgrozą patrzył na roztrzaskaną bramę pałacu Olgi i zadeptany dziedziniec. Wielki Książę jednak przysłał część swoich żołnierzy, tylu, ilu mógł, a oni przywrócili jaki taki porządek i chronili budynki gospodarcze przed złupieniem. Na dziedzińcu panował spokój.
Minął ludzi Dymitra, pozdrowiwszy ich serdecznym słowem. Kilku stajennych zdążyło wrócić po tym, gdy wściekła tłuszcza zeszła nad rzekę. Sasza zbudził jednego, który drzemał w stajni, i niemal w biegu rzucił mu wodze swojej klaczy.
Śnieg na dziedzińcu był splamiony krwią, a na drzwiach teremu widniały ślady butów i ostrzy. Przestraszona służka zareagowała wreszcie na jego pukanie i Sasza zdołał ją przekonać, żeby go wpuściła.
Olga siedziała przy piecu w swojej sypialni, nie spała jeszcze i wciąż była ubrana. Twarz miała mizerną i szarą w blasku świecy, cienie wyczerpania zmąciły jej mleczną urodę. Masza łkała histerycznie z buzią ukrytą na podołku mamy, czarne włosy opływały ją niczym woda. Były tylko we dwie. Sasza zatrzymał się w progu. Olga omiotła spojrzeniem jego brudną, poparzoną oraz ubrudzoną sadzą sylwetkę i zbladła.
– Jeśli masz jakieś wieści, mogą poczekać – powiedziała, spoglądając znacząco na córkę.
Sasza nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Jego nikła, przerażająca nadzieja wydawała się głupia wobec zbryzganego krwią dworu, a także dzikiej rozpaczy Maszy.
– Czy z Maszą wszystko dobrze? – zapytał, przemierzając pokój i klękając obok siostry.
– Nie – odparła Olga.
Masza uniosła głowę, od płaczu miała wokół oczu sine obwódki.
– Zabili go! – szlochała. – Zabili go, a on nie skrzywdziłby nikogo, tylko złych ludzi, uwielbiał kaszę, a oni nie powinni go zabijać! – Spojrzenie miała zawzięte. – Poczekam, aż wróci Wasia, a wtedy razem pójdziemy zabić wszystkich tych, którzy zrobili mu krzywdę! – Jej miotające pioruny oczy znów napełniły się łzami. Wściekłość ucichła równie szybko, jak wezbrała. Skuliła się, łkając głośno w spódnicę matki.
Olga głaskała córeczkę po włosach. Z bliska Sasza zobaczył, że drży jej ręka.
– Tłum był rozwścieczony – odezwał się cicho. – Wasia…
Olga położyła palec na ustach, zerkając na szlochającą Maszę, po czym zamknęła na moment swoje czarne oczy.
– Bóg z nią – szepnęła.
Masza uniosła głowę.
– Wujku Saszo, czy Wasia wróciła z tobą? Ona nas potrzebuje, będzie jej smutno.
– Maszo… – zaczęła Olga łagodnie – musimy modlić się za Wasię. Obawiam się, że nie wróciła tutaj.
– Ale ona…
– Ciii…