Echo z otchłani. Remigiusz Mróz
Читать онлайн книгу.skwitował w duchu.
– Galileo prosi o decyzję, kto od nas poleci – dodała Nozomi.
– Widzę tylko jedną możliwość – odparł Loïc, wskazując na siebie.
Dija Udin spodziewał się, że pojawią się protesty, a on będzie musiał przez kilka okrutnie długich chwil wysłuchiwać tego rzężenia. Załoganci jednak mile go zaskoczyli. Spoglądali na dowódcę z dezaprobatą, ale nie odezwali się słowem. Musieli zdawać sobie sprawę z tego, że wysunie swoją kandydaturę – i będzie to decyzja ostateczna.
– Pułkownik podała koordynaty punktu zbornego – odezwała się Nozomi.
Jaccard skinął głową.
– Przekaż je do promu.
– Tak jest.
– I miejcie oko na to, co się tam dzieje – dodał major, ruszając ku korytarzowi. – Pod żadnym pozorem jednak nie macie pozwolenia na akcję ratunkową. Jasne?
Skinęli głowami, a potem odprowadzili go wzrokiem.
Dija Udin poniekąd mu zazdrościł. Sam chętnie przekonałby się, co wydarzyło się na Ziemi, i nawiązał kontakt z Amalgamatem. Czuł, że w jego szeregach znajdują się ludzie, z którymi szybko znajdzie wspólny język.
15
Jaccard posadził wahadłowiec tam, gdzie niegdyś mieściły się stłoczone na niewielkiej przestrzeni niskie budynki. Port Sudan miał wówczas półtora miliona mieszkańców – wielki napływ nastąpił po konflikcie w basenie Morza Śródziemnego w 2093 roku. Budowano wtedy nowe blaszaki na potęgę, a miasto szybko przerodziło się w niezdatny do życia moloch.
Teraz był tu jedynie kurz. I trzy promy, które wylądowały niedaleko siebie.
Jaccard wyszedł ze swojego i skinął głową do pułkownik Romanienko. Brał pod uwagę, że to wszystko jest tylko fortelem – sposobem, dzięki któremu Rosjanka pozbędzie się problemu, którym był dla niej Loïc.
Fakt, że osobiście się tu zjawiła, zdawał się świadczyć na korzyść tej tezy.
– Majorze – powitała go.
– Pani pułkownik.
Z trzeciego wahadłowca wyszedł postawny Hindus. Uśmiechnął się do Romanienko i nie ulegało wątpliwości, że dobrze się znali. Jaccard nawet go nie kojarzył – został oficerem na Kennedym dobre pół wieku po starcie Ara Maxima, a personel z tamtych statków z pewnością wcześniej miał okazję do spotkań.
– Miło cię widzieć – powitała go Wieronika, ściskając jego prawicę.
– Ciebie również. Cieszę się, że los oszczędził nas obydwoje.
Romanienko zbyła tę uwagę milczeniem, ale Jaccard bez trudu dostrzegł, że łączyło ich coś więcej niż tylko zwykła znajomość.
– Widziałeś coś po drodze?
– Sam piach i nieurodzajne ziemie.
– U mnie tak samo.
Loïc poczuł się nie na miejscu. Wreszcie pułkownik obróciła się do niego i wskazała na swojego rozmówcę.
– Sumit Gharami, oficer medyczny ISS Kartal.
Hindus wyciągnął rękę do Jaccarda.
– Loïc…
– Wiem doskonale, kim pan jest, majorze – przerwał mu Sumit. – Każdy z nas zna już prawie na pamięć biogramy wszystkich z pokładu Kennedy’ego.
– Słucham?
– Uratowaliście nas, czyż nie?
Major kiwnął głową, przemilczając to, że Romanienko najwyraźniej nie podzielała tej wdzięczności. Nie zdążyli zamienić więcej słów, gdyż usłyszeli rzężący dźwięk, przywodzący na myśl stare silniki spalinowe. Zwróciwszy wzrok na południe, zobaczyli zbliżające się tumany kurzu.
Ustawili się w rzędzie, czekając na komitet powitalny.
– Mamy jakąś broń? – zapytał Jaccard.
– Nie – odparła Wieronika, jednak spojrzała pytająco na Hindusa.
– Ja nic nie zabrałem – zapewnił. – Stąpamy po zbyt kruchym lodzie.
W milczeniu czekali, aż pojazd się do nich zbliży. Po chwili Loïc mógł wyłowić go z chmury pyłu – był to trzyosobowy skuter, zasilany jakimś rodzajem wirnika. Unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią i sprawiał niemal wrażenie antycznego.
W środku siedziała trójka czarnoskórych ludzi – dwaj mężczyźni i kobieta.
– Wygląda na to, że oni również są nieuzbrojeni – zauważył Sumit Gharami.
– Zobaczmy – odparł pod nosem Loïc.
Skuter zatrzymał się kilka metrów przed nimi, a tabuny kurzu pognały w ich stronę, na moment uniemożliwiając zobaczenie, co robią przybysze. Dopiero po chwili Jaccard dostrzegł, że wyszli z pojazdu.
Kobieta szła na przedzie, mężczyźni znajdowali się krok za nią. Nie spieszyło im się. Zbliżali się ostrożnie, wypatrując jakichkolwiek oznak zagrożenia. W końcu zatrzymali się przed delegacją z orbity.
– Jeśli zrobiliście coś wbrew ustaleniom, teraz jest pora, by mi o tym powiedzieć – odezwała się kobieta na powitanie. – Im dłużej będziecie zwlekać, tym boleśniejsza będzie kara.
Loïc stwierdził, że to niezbyt dobry początek spotkania.
– Nie jesteśmy uzbrojeni – odparła niechętnie Romanienko. – I w wahadłowcach nie ma innych ludzi.
– Świetnie.
Kobieta skinęła na swoich towarzyszy, a ci ruszyli w kierunku statków. Pułkownik obserwowała to z niepokojem, ale nie zaprotestowała. Zamiast tego dała krok w kierunku czarnoskórej, po czym przedstawiła siebie i podkomendnych.
– Meaza Endale – odparła przybyszka. – Pierwsza Namiestniczka Amalgamatu Afrykańskiego.
– Miło mi – odparł Jaccard i chciał powiedzieć więcej, ale pułkownik uniosła rękę. Zamilkł, wychodząc z założenia, że lepiej przełknąć tę małą zniewagę niż skompromitować się przed Namiestniczką.
Kobieta przyglądała się im z ciekawością, ale nie odzywała się słowem. Poczekała, aż jej podwładni sprawdzą promy, i dopiero wówczas zabrała głos:
– Powitanie was z powrotem na Ziemi jest dla mnie zaszczytem. – Skłoniła się lekko, ale nie było w tym geście nawet cienia sympatii. – Właściwie czuję się, jakbym miała do czynienia z zagubionymi krewnymi – dodała.
– Wzajemnie – odparł Sumit Gharami. – Sądziliśmy, że jesteśmy ostatnimi ocalałymi.
– Co tu się wydarzyło? – zapytała Wieronika.
Meaza westchnęła głęboko, spoglądając w niebo.
– Nic dobrego, jak widzicie – powiedziała. – Ale będzie czas i miejsce, by wam o tym wszystkim opowiedzieć. Z chęcią wysłucham także tych opowieści, które przybyły wraz z wami.
Loïc spojrzał na oficer dowodzącą z zaskoczeniem. O ile wiedział, umowa była inna – spotkali się na neutralnym gruncie, by dokonać wymiany informacji. Nie było mowy o żadnym innym czasie i miejscu. Tymczasem Wieronika posłusznie kiwnęła głową.
– Nie możemy pozostać tu zbyt długo – dodała Endale. – Na pustkowiach czasem krążą Padlinożercy.
– Padlinożercy? – zapytał