Wołanie grobu. Simon Beckett

Читать онлайн книгу.

Wołanie grobu - Simon Beckett


Скачать книгу
miejsce. A wyglądało na to, że Monk się nie śpieszy z wykonaniem zadania.

      W obstawie dwóch konwojentów stał zapatrzony w płytki dół, w którym zakopał Tinę Williams, z ustami wciąż wykrzywionymi szyderczo, jakby uśmiechał się do własnych myśli. Uświadomiłem sobie jednak, że to jego naturalny grymas, który nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się w głębi okrągłych ślepków – podobnie jak w przypadku sierpowatego uśmiechu rekina.

      – Jakieś wspomnienia? – spytał Terry.

      Nie doczekał się odpowiedzi. Monk był milczący i niewzruszony, jakby wyrzeźbiono go z tego samego granitu, z którego powstał Czarny Twardzielec.

      Brodaty konwojent szturchnął go w ramię.

      – Głuchy jesteś, zgrywusie? – spytał.

      – Trzymaj jebane łapy przy sobie – odwarknął Monk, nie odwracając się do niego.

      Adwokat westchnął przesadnie, gdy strażnik z trudem pohamował złość.

      – Nie muszę chyba nikomu przypominać, że mój klient jest tutaj dobrowolnie – powiedział. – Jeśli ma być nękany, to lepiej zakończmy to wszystko.

      – Nikt nikogo nie nęka – odparł Terry. Miał ściągnięte ramiona, lecz nie w obronie przed deszczem. Przypominał kabel pod napięciem. – To pański klient chciał tutaj przyjść. Mam chyba prawo zapytać po co.

      Wiotkie włosy Dobbsa powiewały na wietrze, nadając mu wygląd rozeźlonego pisklaka. Adwokat wciąż ściskał teczkę. Zastanawiałem się, czy trzyma w niej coś ważnego, czy zabrał ją z przyzwyczajenia.

      – W warunkach zwolnienia tymczasowego mojego klienta wyraźnie zaznaczono, że ma on pomóc w zlokalizowaniu miejsc pochówku Zoe i Lindsey Bennett. I nic ponadto. Jeśli zamierzacie przepytywać go w jakiejkolwiek innej sprawie, to powinniśmy wrócić do zakładu karnego, a wtedy będziecie mogli przeprowadzić oficjalne przesłuchanie w wymaganych przez prawo warunkach.

      – Ta, jasne – mruknął Terry. Nawet nie próbował ukryć wściekłości. – Dobra, Monk, wystarczy tej turystyki krajoznawczej! Mów, gdzie zakopałeś pozostałe zwłoki, albo wracasz do celi!

      Monk podniósł wzrok znad dołu i popatrzył na bezkresne wrzosowisko. Wyciągnął ręce i potarł czaszkę, szczękając kajdanami.

      – Tam.

      Wszyscy odwrócili się we wskazanym kierunku – było to jeszcze dalej od drogi i ścieżki. Nie licząc kilku ciemnych głazów i wysepek janowca, rozciągał się tam jednostajny bezmiar wrzosu i trawy.

      – Gdzie dokładnie? – zapytał Terry.

      – No mówię. Tam.

      – A więc nie w pobliżu miejsca, gdzie zakopałeś Tinę Williams?

      – Nigdy nie mówiłem, że to jest w pobliżu.

      – To po cholerę żeś nas tu wszystkich ściągnął?

      Wyraz czarnych oczu był nieodgadniony.

      – Chciałem zobaczyć – odparł Monk.

      Terry zazgrzytał zębami. Nigdy dotąd nie widziałem go tak podminowanego, ale nie mógł sobie teraz pozwolić na utratę zimnej krwi. Żałowałem, że nie ma z nami Lucasa. Ten starszy mężczyzna roztaczał dokoła spokój, Terry tymczasem przestawał sobie radzić, widać to było gołym okiem.

      – Jak daleko? – spytał, z trudem zachowując spokój. – Pięćdziesiąt metrów? Sto, dwieście?

      – Powiem, jak dojdziemy na miejsce.

      – Zapamiętałeś jakiś charakterystyczny punkt? – wtrąciła pośpiesznie Sophie. Terry rzucił jej poirytowane spojrzenie, ale się nie odezwał. – Jakiś duży kamień, kępę roślin, cokolwiek?

      Monk popatrzył na nią.

      – Nie pamiętam.

      Wainwright prychnął z lekceważeniem.

      – No takich rzeczy chyba raczej się nie zapomina – powiedział.

      Jego niski głos znów poniósł się daleko w wilgotnym powietrzu. Monk obrócił głowę.

      – A pamiętasz cokolwiek, Jerome? – dopytywała Sophie. – Gdybyś spróbował…

      Tym razem Terry jej przerwał:

      – Dobra, koniec z tym. Chodź, pokaż nam.

      Sophie miała wściekłą minę, ale wszyscy ruszyli już we wskazanym kierunku, charakterystyczna postać Monka w otoczeniu funkcjonariuszy.

      – To jakaś farsa – mruknął Wainwright, gdy człapaliśmy za policjantami, a buty chlupotały w grząskiej ziemi. – Nie wierzę, że ta kreatura chce nam cokolwiek powiedzieć. Robi z nas głupców.

      – Byłoby lepiej, gdyby przestał go pan prowokować – powiedziała wciąż poirytowana Sophie.

      – W stosunku do takich potworów nie można okazywać słabości. Muszą wiedzieć, kto rządzi.

      – Naprawdę? – spytała złowieszczo słodkim głosem. – Umówmy się tak: pan mi nie będzie mówił, jak mam wykonywać swoją pracę, a ja nie będę panu mówić, jak kopać doły w ziemi.

      Profesor wbił w nią lodowate spojrzenie.

      – Nie omieszkam podzielić się pani przemyśleniami z nadinspektorem Simmsem – odparł i przyśpieszył kroku.

      – Kutas – rzuciła Sophie półgłosem, ale nie na tyle cicho, aby Wainwright nie usłyszał. Spojrzała na mnie. – No co?

      – Przecież nic nie mówię.

      Uśmiechnęła się kwaśno.

      – Nie musisz.

      Wzruszyłem ramionami.

      – Skoro zamierzasz pokłócić się z każdym w tej ekipie, to nie oczekuj, że będę cię powstrzymywał.

      – Przepraszam, ale to cholernie frustrujące. Po co mnie wezwali, jeśli nie mogę należycie wykonywać swojej pracy? A jeśli chodzi o Terry’ego Connorsa… – Westchnęła i pokręciła głową. – Źle to wszystko rozegrali. Monk wodzi nas za nos, nie powinniśmy na to pozwalać. Trzeba było zmusić go, aby podał jakieś wskazówki, które pomogłyby nam zlokalizować te miejsca. Jak je odnajdzie, skoro niczego nie pamięta?

      – Myślisz, że kłamie? – spytałem.

      – Ciężko powiedzieć. Raz wydaje się zdezorientowany, kiedy indziej pewny swego. Teraz zachowuje się tak, jakby wiedział, dokąd idziemy, ale to cholernie daleko od drogi. Ktoś niósłby zwłoki aż taki kawał? – Zmarszczyła brwi wpatrzona w łysą głowę Monka sterczącą wśród wianuszka ciemnych mundurów. – Przejdę się trochę dokoła. Dogonię was później.

      Ruszyła z powrotem ścieżką w stronę Czarnego Twardzielca. Rozumiałem jej wątpliwości, ale nie mogłem nic poradzić. Marsz stawał się trudniejszy, im dalej zapędzaliśmy się na wrzosowiska. Przesiąknięty deszczem torf oblepiał nam buty, wysoka trawa oplątywała łydki. Nawet Monk zmagał się bardziej niż zwykle, zadając kłam mitowi, że na bezludziu Dartmoor czuje się jak w domu. Poślizgnął się i potknął kilka razy, warcząc na strażników, gdy go podparli, by nie stracił równowagi.

      Zauważyłem, że Roper został w tyle i rozmawia teraz przez krótkofalówkę. Mówił półgłosem, ale kiedy się zbliżyłem, wiatr przywiał strzępy słów w moją stronę:

      – …nie jestem pewny, szefie… tak… będę informował… bieżąco.

      Zobaczył mnie i szybko zakończył rozmowę. Słowo „szef” zabrzmiało złowieszczo. Nie trzeba


Скачать книгу