Była sobie rzeka. Diane Setterfield
Читать онлайн книгу.raz przeanalizowała wszystkie oznaki śmierci, które sprawdzała. Biała, woskowa skóra. Brak oddechu. Brak pulsu. Rozszerzone źrenice. Wróciła w pamięci do długiego pomieszczenia w spichrzu, choć nie miała wątpliwości, że sprawdziła to co trzeba. Stwierdziła u dziewczynki wszystkie objawy śmierci. Nie popełniła błędu. Więc gdzie on tkwił?
Zamknęła oczy, aby się lepiej skupić. Miała dziesiątki lat doświadczenia, a jej wiedza nie ograniczała się jedynie do doświadczenia. Spędziła wiele długich wieczorów na studiowaniu ksiąg przeznaczonych dla lekarzy chirurgów, nauczyła się na pamięć ludzkiej anatomii, zgłębiła tajniki aptekarstwa. Praca i doświadczenie pogłębiły tę wiedzę źródłową i zamieniły ją w prawdziwe, głębokie zrozumienie. Zestawiała teraz ze sobą wieczorne wydarzenia ze wszystkim, czego się w życiu nauczyła. Nie goniła za wyjaśnieniami, nie próbowała na siłę łączyć ze sobą teorii. Po prostu czekała, aż wniosek, dojrzewający pomału w głębi, wypłynie na powierzchnię.
Prawa życia i śmierci, przynajmniej w tym stopniu, w jakim je poznała, były niekompletne. Jedno i drugie obejmowało znacznie szersze obszary, niż mogły je objąć nauki medyczne.
Właśnie uchyliły się drzwi, a zza nich kiwała na nią palcem nowa wiedza.
Po raz kolejny zatęskniła za Bogiem. Kiedyś dzieliła z nim wszystko. Biegała do niego z każdym pytaniem, z każdą wątpliwością, z każdym momentem zachwytu i uniesienia. Towarzyszył jej w każdej myśli, w każdym działaniu, był jej stałym, codziennym współpracownikiem. Lecz Bóg zniknął. Z tym, co się dzisiaj wydarzyło, musi się uporać sama.
Co zrobi?
Wsłuchiwała się w oddech dziewczynki. W oddech mężczyzny. W oddech rzeki.
Rzeka… Powinna zacząć od niej.
Zawiązała trzewiki i zapięła guziki płaszcza. Wymacała w torbie wąską cynową puszeczkę, wrzuciła ją do kieszeni i po cichu wyśliznęła się na dwór. Poza granicą światła lampy rozprzestrzeniała się ciemność, która zdawała się nie mieć końca, ale Rita widziała przed sobą ścieżkę. Zeszła z niej na trawę i kierując się tyleż wzrokiem, co intuicją, dotarła nad rzekę. Przez dziurki od guzików płaszcza i szwy chusty przesączało się zimne powietrze. Szła w ciepłych oparach własnego oddechu, czuła, jak osiada jej wilgocią na twarzy.
Na trawie leżała łódź wywrócona do góry dnem. Rita ściągnęła rękawiczkę i trafiła palcami najpierw na poszarpaną drewnianą krawędź, a następnie na nienaruszony bok. Przysunęła sobie bliżej lampę.
Wyjęła z kieszeni puszeczkę i przytrzymała zębami, a w tym czasie, nie zważając na zimno, zebrała fałdy spódnicy i wcisnęła je do tej samej kieszeni, żeby się nie zamoczyły. Przed nią rozciągała się czarna, lśniąca powierzchnia rzeki. Schyliła się i wyciągnęła rękę, aż poczuła na palcach jej wściekłe kąsanie. Dobrze. Po omacku zanurzyła w lodowatej wodzie rurkowaty przyrząd i zaczęła liczyć. Potem się podniosła, wyprostowała i tak delikatnie, jak mogła poruszać zgrabiałymi palcami, zamknęła rurkę w pojemniczku i nie trudząc się poprawianiem sukienki, czym prędzej wróciła do gospody.
W izbie pątniczej podsunęła rurkę do lampy, aby odczytać pomiar, wyjęła z torby notes oraz ołówek i zanotowała temperaturę wody.
Nie było to wiele, ale zawsze jakiś początek.
Podniosła dziewczynkę z łóżka i delikatnie posadziła ją sobie na kolanach. Maleńka główka opadła jej na pierś. Nie ma mowy, żebym zasnęła, pomyślała Rita, przygotowując koc dla siebie i dziewczynki. Nie po tym wszystkim i nie na tym krześle.
Kiedy przygotowywała się do czuwania i nocy spędzonej na przecieraniu zmęczonych oczu i masowaniu obolałych pleców, przypomniała sobie swoją imienniczkę, świętą Małgorzatę, która poświęciła własne dziewictwo Bogu i wolała znosić tortury, niż zostać czyjąś żoną. Była patronką kobiet w ciąży i połogu. W pierwszych latach życia w klasztorze, piorąc brudne, zakrwawione prześcieradła, myjąc kobiety, które zmarły w czasie porodu, Rita cieszyła się na myśl, że odda swoje życie Bogu. Jej ciała nie otworzy dziecko wychodzące z brzucha. Potem Bóg ją zostawił, lecz nigdy nie zachwiała się w postanowieniu, by pozostać dziewicą.
Zamknęła oczy. Otoczyła ramionami śpiące dziecko, spoczywające całym ciężarem na jej piersi. Czuła, jak oddech dziewczynki wznosi się i opada, i dopasowała się do jej rytmu tak, że kiedy maleńka pierś się podnosiła, jej własna opadała, a kiedy tamta wypuszczała powietrze, ona wypełniała powstałą w ten sposób przestrzeń własnym wdechem. Ogarnęła ją jakaś niepojęta rozkosz, a zarazem na wpół senna potrzeba, aby ją zrozumieć i nazwać.
W ciemności spłynęła na nią myśl.
Jeśli ona nie jest córką tego człowieka… Jeśli nikt jej nie chce… mogłaby zostać ze mną.
Nim jednak zdążyła uświadomić sobie jasno własne myśli, wypełnił je niski, nieskończony odgłos rzeki. Wyrwał ją z twardej rzeczywistości i poniósł z nurtem nocy, gdzie tracąc świadomość tego, co się dzieje, odpłynęła… w ciemną toń snu.
*
Nie wszyscy jednak spali. Goście i gawędziarze, którzy wyszli z gospody, mieli do przejścia mniejszy lub większy kawałek drogi, zanim trafili do łóżek. Jeden z nich, opuściwszy ciepłą izbę Pod Łabędziem, odwrócił się plecami do rzeki i ruszył miedzą między polami w kierunku oddalonej o dwie mile stajni, gdzie sypiał z końmi. Żałował, że nikt na niego nie czeka, że nie ma kogo potrząsnąć za ramię, obudzić i rzec: „Nie uwierzysz, co się właśnie wydarzyło!”.
Wyobraził sobie, jak opowiada koniom, czego był świadkiem dzisiejszego wieczoru, zobaczył ich wielkie oczy pełne niedowierzania. „Nieeeheheee”, odpowiedzą. Doszedł do wniosku, że to dobry żart i że musi go zapamiętać. Lecz tak naprawdę nie chciał opowiadać swojej historii koniom; była zbyt wymyślna, żeby ją marnować na zwierzęce uszy. Zszedł ze ścieżki wiodącej prosto do jego stajni i ruszył okrężną drogą w stronę domu kuzyna.
Zapukał do drzwi.
Nikt nie odpowiedział, ale opowieść nie pozwoliła mu zrezygnować, więc zaczął walić pięściami.
W sąsiednim domu otworzyło się okno i kobieta w czepku nocnym jęła mu wymyślać.
– Czekaj! – odkrzyknął. – Powstrzymaj język, dopóki nie usłyszysz, co mam do powiedzenia.
– Fred Heavins, to ty? – Wpatrywała się w ciemność w miejscu, z którego dochodził jego głos. – Ech, te wasze pijackie bajdurzenia – burczała. – Dość się ich nasłuchałam, starczy mi do końca życia!
– Nie jestem pijany – odparł urażony. – Patrz, mogę iść równiutko jak po sznurku. Widzisz?
Z ostentacyjną precyzją stawiał stopę przed stopą.
– A czego niby to dowodzi? – Roześmiała się w noc. – Po ciemku każdy pijak chodzi prosto.
Dyskusję przerwał zgrzyt otwieranych drzwi w domu jego kuzyna.
– Frederick? Co się dzieje, na miłość boską?
Bez żadnych upiększeń Fred opowiedział, co się wydarzyło Pod Łabędziem.
Sąsiadka, która słuchała z początku niechętnie, zaczęła coraz uważniej nastawiać uszu, aż w końcu odwróciła się w stronę domu i zawołała:
– Wilfred! Chodź tu i posłuchaj!
Wkrótce potem wyrwano z łóżek dzieci kuzyna w koszulach nocnych i ze wszystkich stron jęli się schodzić sąsiedzi.
– To jaka ona jest, ta dziewuszka?
Fred opisał jej skórę, białą jak glazura na dzbanku stojącym na parapecie jego babki. Włoski