Królestwo nędzników. Paullina Simons
Читать онлайн книгу.prawdziwa. Źle sypiał, atakowany przez zdumiewające koszmary, powroty do starych wizji i wspomnień, niegdyś tak wyraźnych, a teraz na wpół zapomnianych. Nie pojawiała się w nich promienna Josephine. Teraz widział przerażenie i ogień, a po nich osuwał się w ponurą, lodowatą ciemność.
Blady, nieogolony Julian podniósł głowę znad książki, by spojrzeć na Ashtona, który z posępną miną chłonął cały ten chaos. Julian próbował się uśmiechnąć. Widział, że przyjaciel chciał zażartować, rozjaśnić nastrój, ale nawet on nie był do tego zdolny.
– Co jest, cholera – rzucił. To była najzabawniejsza uwaga, na jaką mógł się zdobyć.
– Nie pytaj.
– Chyba muszę, stary. Muszę zapytać. Co jest, cholera.
– Wszystko jest okej.
– Jest druga po południu – rzucił Ashton, jakby to była jedyna rzecz, która tu nie pasowała.
– To co jeszcze robisz w domu? Przyniosłeś nam jedzenie z Valentina’s, jak obiecałeś?
– Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. Co ty wyprawiasz? Co piszesz, czytasz, czego szukasz? Po co ci szkło powiększające? Co to za mania? Co się dzieje? Co się, do cholery, dzieje?
Julian, tylko w bokserkach, zsunął bolące stopy na podłogę. Nie panował nad sobą. Był zwiędłym liściem w żółtej rzece, chorym stworzeniem, gnijącą marmozetą. Jak mógł nie widzieć, co nadciąga? Jak mógł pozwolić, by do tego doszło. Pozwolić, by znów do tego doszło.
– Dlaczego oglądasz te bzdury przez mikroskop? Stary Londyn? Czego szukasz? – Ashton wziął do ręki Dociekania filozoficzne o pochodzeniu naszych idei wzniosłości i piękna. – Edmund Burke? Jeśli zmierzasz ku samozagładzie, czemu nie możesz się niszczyć pornosami, rubasznymi powieściami de Sade’a, jak choćby Justyną?
Julian nie potrafił wytłumaczyć Ashtonowi, że w środku wyje z poczucia bezradności.
– Burke napisał, że dobre są wszystkie rzeczy, które słuchają rozumu – powiedział Ashton. – Czy cokolwiek, co robisz, pasuje do tej kategorii?
– Przyszedłeś, żeby mnie dręczyć?
– A potrzebuję innego powodu? Włóż coś na siebie. Masz gościa.
– Chrzanisz. Kto to?
– Nie wiem kto, ale na podeście stoi mężczyzna, który twierdzi, cytuję, że zgubił kartkę z moim numerem telefonu, ale wiedział, gdzie mieszkam, a ty kazałeś mu przyjść i powiedzieć, że nie wrócisz. Nie rozumiem ani jednej pieprzonej rzeczy. Może pojedyncze słowa.
– Devi?
– Nie wiem, Jules. Domyślam się, że to kolega z wariatkowa wypuszczony na popołudnie. Pospiesz się. Wygląda na to, że zaraz po niego przyjdą. Po ciebie chyba też.
*
Blady Devi stał przy drzwiach, gdy Julian, w spodniach od dresu i pulowerze, przykuśtykał do salonu.
– Witaj, Julianie. Widzę, że znowu wróciłeś. – W jego głosie dało się wyczuć rozczarowanie.
– Bystry jesteś.
– Skąd miał wrócić? – dopytywał się Ashton.
– Jak się czujesz? – zapytał Devi.
– A jak wyglądam?
– Jak człowiek, który stoczył sto jeden walk. I przegrał wszystkie.
Ashton uśmiechnął się znacząco z kuchni.
– Wie o boksie? No, no.
– Devi, poznałeś Ashtona?
– Nie oficjalnie.
– Ashton, Devi. Devi, Ashton.
Z ostrożną rezerwą Ashton zrobił krok do przodu i obaj mężczyźni w milczeniu uścisnęli sobie dłonie; wysoki, blondwłosy Ashton górował nad drobnym i ciemnym Devim.
– Skąd miałeś wrócić? – powtórzył pytanie Ashton. Ani Julian, ani Devi nie odpowiedzieli. Ashton zaklął pod nosem, chwycił kurtkę i powiedział, że idzie po jedzenie. Devi rzucił, że Julian musi zjeść czystego kurczaka z białym ryżem. Julian zaprotestował, lecz Ashton odparł, że i tak to przyniesie, i wybiegł.
– Musisz jeść – powiedział Devi, podchodząc bliżej.
Julian opadł na sofę.
– Jak sobie radzi z tobą twój przyjaciel?
– Dobrze.
– Nie powiedziałeś mu?
– O czym?
Devi przysiadł sztywno na brzegu stojącej naprzeciwko sofy.
– Powiedz mnie.
– A trzeba ci mówić? Wiesz, co się stało.
– Nie.
– Dlatego nie chciałeś, żebym wracał? Wiedziałeś od początku?
Devi wbił wzrok w swoje okaleczone dłonie.
– Czekam.
Julian opowiedział.
Londyn spłonął. Spłonął doszczętnie. A ona razem z nim. Cała chwała zamieniła się w pył.
Potem obaj zamilkli.
– Wróć ze mną do Quatrang – odezwał się w końcu Devi. – Trzeba cię uzdrowić. Proszę – dodał.
– Nie uważasz, że miałem już dość twojego uzdrawiania?
– Bardzo często – zaczął Devi – Bóg najpierw wyciąga do nas rękę nie po to, by obdarzyć nas cnotą, lecz siłą, by spróbować jeszcze raz. Ty spróbowałeś. To bardzo szlachetne. Chwalebny wysiłek. Nie umniejszaj tego.
– Trudno to umniejszyć, Devi. – Julian podwinął rękaw i podsunął przedramię pod nos kucharza. – Widzisz atrament? Czterdzieści pięć umniejszonych tatuaży.
– Tyle miałeś dni?
– Nie. Nie. Zmęczyło mnie to zaznaczanie, więc parę opuściłem. Tydzień, może więcej.
Devi spuścił głowę.
– Nie umniejszajmy tego – powiedział Julian. – Powiększmy. Na moim ramieniu widać odpowiedź na pytanie, które ci zadałem, zanim poszedłem tam pierwszy raz. Pamiętasz?
– Pamiętam.
– Zapytałem, czy znajdę ją młodą, czy starą. Powiedziałeś, że młodą. Ale myliłeś się. Albo kłamałeś. Które?
Devi nie odezwał się.
– Zapytałem, do którego miejsca w jej życiu trafię, i powiedziałeś, że nie wiesz. Kłamałeś?
– Nie.
– No to teraz już wiesz. Ja też wiem. Nie cieszy cię ogrom naszej wiedzy? Kiedy ją odnajduję, nie jest wcale młoda. – Julian oparł się z powrotem o poduszki sofy. – Jest stara. Za każdym razem stoi u kresu życia. – Oddychając z trudem, jakby jego płuca nadal wypełniał dym, wpatrywał się w rzędy czarnych kropek na ramieniu. „Bez zębów, oczu, smaku, bez wszystkiego”[1].
– To za dużo czasu, Julianie, czy nie dość? – pyta Devi. – Bo nie do końca rozumiem. Większość z nas nie dostaje nawet pikosekundy ekstra.
– Pieprzyć to.
– Mówiłem ci, żebyś tam nie szedł – szepnął szaman.
–