Mistrz i Małgorzata. Михаил Булгаков
Читать онлайн книгу.kobieta szanowana i bardzo obrotna, trzy z pięciu pokoików wynajmowała lokatorom: jednemu o nazwisku, zdaje się, Biełomut i drugiemu, którego godność się nie zachowała.
I oto przed dwoma laty w mieszkaniu zaczęły się dziać rzeczy niemożliwe do wyjaśnienia: ludzie zaczęli z niego znikać bez śladu.
Kiedyś w dniu wolnym od pracy zjawił się tam milicjant, wywołał do przedpokoju drugiego lokatora (o nieznanym nazwisku) i powiedział, że jest proszony, by na chwilę wstąpił na komisariat i coś podpisał. Lokator kazał Anfisie, zaufanej, wieloletniej gosposi Anny Francewny, żeby powiedziała, gdyby do niego dzwoniono, iż wróci za dziesięć minut. Wyszedł z uprzejmym milicjantem w białych rękawiczkach, lecz nie wrócił nie tylko po dziesięciu minutach, ale w ogóle nigdy. Najdziwniejsze było to, że razem z nim przepadł również milicjant.
Nabożna, a ściślej biorąc, przesądna Anfisa bardzo zdenerwowanej Annie Francewnie wprost oświadczyła, że to są czary i ona doskonale wie, kto porwał lokatora i milicjanta, tylko przed nocą nie chce o tym mówić.
No, a czary, wiadomo, jeśli się zaczną, to już się ich nie powstrzyma. Drugi lokator zniknął, jak to do dziś pamiętamy, w poniedziałek, a w środę jak kamień w wodę przepadł Biełomut. Co prawda w innych okolicznościach. Rano przyjechał po niego samochód, żeby go odwieźć do pracy – i odwiózł, ale z powrotem nie przywiózł i on sam też nigdy nie wrócił.
Rozpaczy i przerażenia madame Biełomut nie da się opisać. Ale, niestety, jedno i drugie nie trwało długo. Anna Francewna tamtej nocy po powrocie z daczy, na którą z jakiegoś powodu śpiesznie pojechała z Anfisą, nie zastała już obywatelki Biełomut w mieszkaniu. Mało tego: drzwi obydwu pokoi, które zajmowali małżonkowie Biełomut, były opieczętowane!
Dwa dni minęły spokojnie. Jednak na trzeci dzień Anna Francewna, która cały ten czas cierpiała na bezsenność, znowu w pośpiechu pojechała na daczę… Czy trzeba dodawać, że nie wróciła?!
Osamotniona Anfisa, gdy już napłakała się do woli, o drugiej w nocy położyła się spać. Co z nią było dalej, nie wiadomo, ale lokatorzy innych mieszkań mówili, iż pod pięćdziesiątką rzekomo całą noc było słychać jakieś kołatanie i w oknach paliło się światło. Rano okazało się, że Anfisy nie ma!
W domu długo opowiadano różne legendy o zaginionych i o przeklętym mieszkaniu, na przykład, że zasuszona i pobożna Anfisa rzekomo nosiła w zamszowym woreczku na swojej wyschniętej piersi dwadzieścia pięć dużych brylantów, należących do Anny Francewny. To znowu że w szopie na opał na tejże daczy, dokąd w pośpiechu jeździła Anna Francewna, same z siebie ujawniły się jakieś niezmierzone skarby w rodzaju tamtych brylantów, jak również złotych monet carskiej emisji… I dalej temu podobne. No cóż, czego nie wiemy, za to nie ręczymy.
Jakkolwiek by tam było, mieszkanie stało puste i opieczętowane tylko tydzień, po czym sprowadzili się do niego nieboszczyk Berlioz z małżonką i właśnie Stiopa, również z żoną. To jasne, że gdy tylko znaleźli się w przeklętym mieszkaniu, zaczęło się u nich dziać licho wie co. A dokładnie mówiąc, w ciągu jednego miesiąca zniknęły obie małżonki. Te jednak nie bez śladu. O żonie Berlioza opowiadano, że podobno była widziana w Charkowie z jakimś baletmistrzem, z kolei żona Stiopy rzekomo pokazała się na Bożedomce, gdzie dyrektor Variétés, korzystając ze swoich niezliczonych znajomości, miał załatwić jej mieszkanie, ale pod warunkiem, że jej noga już nigdy nie postanie na ulicy Sadowej…
Tak więc Stiopa jęknął. Chciał zawołać Grunię i kazać, żeby mu podała piramidon, jednak zdołał sobie uzmysłowić, że to nie ma sensu… bo żadnego piramidonu gosposia, oczywiście, nie ma. Próbował zawołać na pomoc Berlioza, dwukrotnie wystękał: „Misza, Misza…”, ale, jak sami rozumiecie, odpowiedzi nie otrzymał. W mieszkaniu panowała kompletna cisza.
Poruszywszy palcami stóp, Stiopa domyślił się, że leży w skarpetkach, trzęsącą się ręką przesunął po biodrze, żeby stwierdzić, czy jest w spodniach, czy nie, ale nie stwierdził.
Wreszcie widząc, że został porzucony i samotny, że nie ma kto mu pomóc, postanowił się podnieść bez względu na to, jakich nieludzkich wysiłków by go to kosztowało.
Rozwarł zlepione powieki i zobaczył, że odbija się w tremie z włosami sterczącymi w różne strony, z opuchniętą fizjonomią, pokrytą czarną szczeciną, z podkrążonymi oczami, w brudnej koszuli z kołnierzykiem i krawatem, w kalesonach i skarpetkach.
Takim zobaczył siebie w tremie, zaś obok niego dostrzegł nieznanego człowieka, ubranego na czarno i w czarnym berecie.
Stiopa usiadł na łóżku i jak tylko mógł, wytrzeszczył na nieznajomego nabiegłe krwią oczy.
Właśnie ów nieznajomy przerwał milczenie, odzywając się niskim, ciężkim głosem z cudzoziemskim akcentem:
– Dzień dobry, najmilszy Stiepanie Bogdanowiczu!
Nastąpiła pauza, po czym Stiopa odpowiedział z największym wysiłkiem:
– Czego pan sobie życzy? – I sam był zaskoczony, że nie poznał własnego głosu. Słowo „czego” wypowiedział dyszkantem, „pan” – basem, a „życzy” w ogóle mu nie wyszło.
Nieznajomy uśmiechnął się po przyjacielsku, wyjął duży złoty zegarek z diamentowym trójkątem na wieczku; zegarek zadzwonił jedenaście razy, a nieznajomy powiedział:
– Jedenasta! Równo godzinę czekałem, aż się pan obudzi, gdyż kazał mi pan być u siebie o dziesiątej. Więc jestem!
Stiopa namacał spodnie na krześle obok łóżka i szepnął:
– Pan wybaczy… – Wciągnął je i spytał ochryple: – Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa?
Mówił z trudem. Przy każdym słowie ktoś wbijał mu igłę do mózgu, co sprawiało piekielny ból.
– Co? I moje nazwisko pan zapomniał? – Nieznajomy się uśmiechnął.
– Przepraszam… – wychrypiał Stiopa, czując, że przepicie objawia się nowym symptomem: wydało mu się, że podłoga przy łóżku gdzieś się usunęła i że za moment poleci głową w dół, w diabły do piekła.
– Drogi Siepanie Bogdanowiczu – podjął gość z przenikliwym uśmiechem – żaden piramidon panu nie pomoże! Niech pan działa według starej, mądrej metody – klin klinem! Jedyne, co przywróci pana do życia, to dwie stopki wódki z ostrą, gorącą zakąską.
Stiopa był sprytnym człowiekiem, prędko więc zdał sobie sprawę, że skoro już zastano go w takiej sytuacji, trzeba się przyznać do wszystkiego.
– Szczerze mówiąc – zaczął, ledwie poruszając językiem – wczoraj nieco…
– Ani słowa więcej! – przerwał mu przybysz i odjechał fotelem na bok.
Lichodiejew wybałuszył oczy i zobaczył, że na małym stoliku pojawiła się taca, a na niej pokrojony biały chleb, prasowany kawior w miseczce, na talerzyku marynowane prawdziwki, coś w rondelku, a wreszcie wódka w pękatej karafeczce jubilerowej. Szczególnie uderzyło Stiopę to, że karafka była pokryta zimną rosą. Zresztą było to zrozumiałe – stała w napełnionej lodem misce do mycia szklanek. Jednym słowem, wszystko podane było czysto i ze znawstwem.
Nieznajomy nie pozwolił, żeby zdumienie Stiopy rozwinęło się do stanu krytycznego, zgrabnie nalał mu pół szklaneczki wódki.
– A pan? – pisnął Stiopa.
– Z przyjemnością!
Stiopa drżącą ręką podniósł szklaneczkę do ust, nieznajomy zaś jednym haustem przełknął zawartość swojej. Zakąszając kawiorem, Stiopa wydusił z siebie:
– A pan… bez zakąski?
– Dzięki,