Mistrz i Małgorzata. Михаил Булгаков

Читать онлайн книгу.

Mistrz i Małgorzata - Михаил Булгаков


Скачать книгу
niezwłocznie wyjął z kieszeni papierośnicę i podał Bezdomnemu.

      – „Nasza marka”.

      I redaktora, i poetę zdumiał nie tyle fakt, że w papierośnicy była właśnie „Nasza marka”, co sama papierośnica. Była dużych rozmiarów, zrobiona z czystego złota, a gdy się otworzyła, na jej wieczku rozbłysnął błękitnym i białym blaskiem brylantowy trójkąt.

      W tej samej chwili literaci pomyśleli każdy co innego. Berlioz: „Nie, cudzoziemiec!”, Bezdomny: „A niech go diabli!”.

      Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, natomiast niepalący Berlioz podziękował.

      „Trzeba będzie zaoponować – zdecydował się Berlioz – owszem, człowiek jest śmiertelny, nikt nie przeczy. Rzecz wszakże w tym, że…”

      Nie zdążył jednak wymówić tych słów, gdy odezwał się cudzoziemiec:

      – Tak, człowiek jest śmiertelny, ale byłoby to jeszcze pół biedy. Gorzej, że czasem śmierć przychodzi znienacka, ot, w czym sęk! I nikt nie może przewidzieć nawet tego, co będzie robił dziś wieczorem.

      „Jakieś bezsensowne stawianie sprawy…” – pomyślał Berlioz i zaprzeczył:

      – No, to już duża przesada. Dzisiejszy wieczór mam zaplanowany mniej więcej dokładnie. Oczywiście, rozumie się, jeśli na Bronnej nie spadnie mi na głowę cegła…

      – Cegła ni z tego, ni z owego nikomu nigdy na głowę nie spada – przerwał mu nieznajomy mentorskim tonem. – Zapewniam, że panu w żadnym razie nie zagraża. Pan umrze inną śmiercią.

      – A pan może wie jaką dokładnie? – z całkiem naturalną w tej sytuacji ironią spytał Berlioz, dając się wciągnąć w ten zupełnie absurdalny spór. – I powie mi pan?

      – Chętnie – odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza spojrzeniem, jakby miał zamiar uszyć mu garnitur, i przez zęby mruknął coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zaszedł… sześć – nieszczęście… wieczór – siedem…”. Po czym oznajmił głośno i radośnie: – Utną panu głowę!

      Bezdomny z wściekłością wybałuszył oczy na nietaktownego nieznajomego, Berlioz zaś spytał z krzywym uśmiechem:

      – A kto konkretnie? Wrogowie? Interwenci?

      – Nie. Rosyjska kobieta, komsomołka.

      – Hm… – mruknął Berlioz zgorszony żarcikiem nieznajomego. – No, pan wybaczy, ale to mało prawdopodobne.

      – Ja też proszę o wybaczenie – powiedział cudzoziemiec – ale tak będzie. Aha, chciałbym spytać, co pan zamierza robić dzisiaj wieczorem, jeśli to nie tajemnica?

      – Żadna tajemnica. Teraz wstąpię do siebie na Sadową, a później, o dziesiątej wieczorem w Massolicie mam zebranie, któremu będę przewodniczył.

      – Nie, absolutnie tak nie będzie – stanowczo zaprzeczył cudzoziemiec.

      – A to dlaczego?

      – Dlatego – odparł cudzoziemiec i przez zmrużone powieki spojrzał na niebo, gdzie wyczuwając już wieczorny chłód, bezgłośnie szybowały czarne ptaki – że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, nawet nie tylko kupiła, ale już go rozlała. Więc zebranie się nie odbędzie.

      Po tych słowach, co zupełnie zrozumiałe, pod lipami zapadła cisza.

      – Przepraszam – po chwili odezwał się Berlioz, zerkając na bajdurzącego cudzoziemca. – Co tu ma do rzeczy olej słonecznikowy… i co za Annuszka?

      – Olej słonecznikowy ma to do rzeczy – nagle odezwał się Bezdomny, najwidoczniej decydując się wypowiedzieć wojnę nieproszonemu rozmówcy. – Czy wam, obywatelu, nie zdarzało się odwiedzać kiedyś szpitala dla umysłowo chorych?

      – Iwanie!… – zawołał z cicha Michaił Aleksandrowicz.

      Jednak cudzoziemiec wcale się nie obraził i wesoło się roześmiał.

      – Byłem, byłem i to nie raz! – wykrzyknął ze śmiechem, nie spuszczając z poety oka. – Gdzie to ja nie bywałem! Szkoda tylko, że nie znalazłem czasu, żeby spytać profesora, co to jest schizofrenia. Więc niech pan sam go o to spyta, Iwanie Nikołajewiczu!

      – Skąd pan wie, jak się nazywam?

      – Błagam, Iwanie Nikołajewiczu, kto pana nie zna? – Cudzoziemiec wyciągnął z kieszeni wczorajszy numer „Litieraturnej Gaziety” i Iwan Nikołajewicz zobaczył na pierwszej stronie własną podobiznę, a pod nią swoje wiersze. Jednak jeszcze wczoraj radosny dowód sławy i popularności teraz poety nie ucieszył.

      – Przepraszam – powiedział naburmuszony – nie mógłby pan chwileczkę zaczekać? Chcę powiedzieć koledze parę słów.

      – O, z przyjemnością! – zawołał nieznajomy – tak tu dobrze pod lipami, a ja, nawiasem mówiąc, nigdzie się nie spieszę.

      – Posłuchaj, Misza – szeptem zaczął poeta, odciągnąwszy Berlioza na bok. – To nie żaden zagraniczny turysta, tylko szpieg. Rosyjski emigrant, który się do nas przedostał. Wylegitymuj go, bo ucieknie…

      – Tak myślisz? – wyszeptał zaniepokojony Berlioz, przy czym pomyślał: „Przecież on ma rację!”.

      – Możesz mi wierzyć – sapał mu poeta do ucha – udaje głupka, żeby się czegoś wywiedzieć. Słyszysz, jak on mówi po rosyjsku – szeptał i jednym okiem pilnował, żeby nieznajomy nie umknął. – Chodź, zatrzymamy go, bo zwieje…

      I pociągnął Berlioza za rękę w stronę ławki.

      Nieznajomy nie siedział już, lecz stał obok niej, trzymając w dłoni jakąś książeczkę w ciemnoszarej okładce, sztywną kopertę z dobrej jakości papieru i wizytówkę.

      – Proszę wybaczyć, że w zapale dyskusji zapomniałem się panom przedstawić. Oto moja wizytówka, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultacje – powiedział z naciskiem, patrząc przenikliwie na obu literatów.

      Oni zaś się zmieszali. „Do licha, wszystko słyszał…” – pomyślał Berlioz i uprzejmym gestem pokazał, że nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Podczas gdy cudzoziemiec wciskał je redaktorowi, poeta zdążył odczytać z wizytówki wydrukowane zagranicznymi literami słowo „profesor” i początkową literę nazwiska – podwójne „V”.

      – Bardzo mi przyjemnie – wymruczał speszony redaktor i cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.

      W ten sposób stosunki zostały wznowione i cała trójka usiadła na ławce.

      – Profesorze, więc został pan zaproszony do nas w charakterze konsultanta?

      – Tak, konsultanta.

      – Jest pan Niemcem? – dopytywał się Bezdomny.

      – Ja? – pytaniem na pytanie odpowiedział profesor i nagle wpadł w zadumę. – Tak, zapewne jestem Niemcem.

      – Dobrze pan mówi po rosyjsku – zauważył Bezdomny.

      – O, ja w ogóle jestem poliglotą i znam wiele języków – odparł profesor.

      – A jaka jest pańska specjalność? – dociekał Berlioz.

      – Jestem specjalistą czarnej magii.

      „Masz ci los!…” – zakołatało w głowie Michaiła Aleksandrowicza.

      – I… i w zakresie tej specjalności zaproszono pana do nas? – dopytywał się, z trudem dobierając słowa.

      – Właśnie tak – potwierdził profesor i wyjaśnił: – W tutejszej bibliotece narodowej odnaleziono oryginalne rękopisy Herberta z Aurillac, czarnoksiężnika


Скачать книгу