.

Читать онлайн книгу.

 -


Скачать книгу
śmierć od życia, rzeczywiście mogła nam się kiedyś na coś przydać?

      – Uważaj na siebie – ostrzegłem tylko. – Wiesz dobrze, że ci ufam, ale wydajesz mi się czasami taka delikatna i bezbronna… – westchnąłem. – Chciałbym cię chronić przed wszystkim, chociaż jednocześnie wiem, że sama potrafisz się doskonale obronić.

      – I właśnie taki jak ty powinien być mężczyzna – pochwaliła mnie z żarem.

      I nagle jednym zręcznym i szybkim ruchem przekręciła się tak, że wskoczyła na mnie. Jej piersi znalazły się tuż przed moją twarzą.

      – A jeśli chodzi o bycie mężczyzną – zaczęła – to nie sądzę, byś po takiej gorącej nocy jak dzisiejsza miał jeszcze ochotę na poranne zapasy, hmmm?

      Pochyliła się niżej i przesunęła tak, że jej sutki załaskotały mnie w usta.

      – Prawda, że co za dużo, to niezdrowo? – zapytała. – Że lepsza od rozpasanej lubieżności jest skromna wstrzemięźliwość? Jak myślisz? – Kołysała się na mnie, a jej rozpuszczone włosy muskały moją twarz.

      Potem sięgnęła dłonią za swoje pośladki.

      – A po co ja pytam, o czym ty myślisz, jak czuję, że ty już wcale nie myślisz… – zachichotała.

      No a potem rzeczywiście przestałem myśleć o wyprawie z Ludmiłą, rozstaniu z Nataszą i głowie Modesta Dobrynicza. I trzeba przyznać, że ten rodzaj niemyślenia jak zwykle bardzo mi się podobał…

      Wojska Ludmiły składały się z sotni lekkiej jazdy książęcej oraz dwóch setek piechoty wyekwipowanej i opłacanej przez kupców. Znajdowali się w nich weterani sprawdzeni w wyprawach na Jugrę i w walkach z Jugrami, również ludzie doświadczeni w konwojowaniu kupieckich karawan. Dla żadnego z nich ani posługiwanie się bronią, ani wojskowa dyscyplina nie były niczym nowym, chociaż pewnie niewielu zaznało prawdziwej krwawej bitwy i prawdziwego strachu przed śmiercią. Tylko część tego wojska miała muszkiety lub samopały, większość uzbrojona była po prostu w długie włócznie i tarcze, niektórzy mieli również łuki. Nigdy nie uważałem się za znawcę bitewnych obyczajów, lecz wydawało mi się, że oprócz książęcych jeźdźców (i to też nie wszystkich) żaden z piechurów nie dysponuje naprawdę solidnym uzbrojeniem i orężem. Byłem pewien, że nawet niewielki oddział cesarskiej kawalerii przejechałby po tych wojakach niczym żelazny walec po zbożu. Ale w warunkach ruskich pustkowi była to siła, którą mogliśmy uznać nie tylko za poważną, ale też górującą organizacją i uzbrojeniem nad byle rozbójniczą hałastrą. Oddziałami dowodzili oficerowie, którzy mieli z kolei pod komendą dziesiętników, więc nie było mowy o żadnym warcholstwie ani nieposłuszeństwie, bo brak dyscypliny karano szybko i okrutnie.

      Armii Ludmiły towarzyszył również oddział najemnych Jugrów, którzy spisywali się wyśmienicie jako jeźdźcy i łucznicy, na których jednak nie liczono w innych wypadkach niż uderzenie na słabnącego przeciwnika lub pościg za rozbitym wrogiem. Każdy wiedział, że Jugrowie nie będą skorzy, by stanąć twarzą w twarz z gotowym do boju nieprzyjacielem, zwłaszcza na otwartym polu. No i oczywiście Ludmiła miała owe armatki obsługiwane przez doświadczonych puszkarzy. Nie była to artyleria mogąca zburzyć kamienne mury prawdziwych cesarskich fortec (czy nawet owe mury naruszyć), ale do obrony własnej twierdzy lub ataku w czasie bitwy nadawała się całkiem nieźle. Podstawowa zaleta tych dział polegała na tym, że naprawdę niewiele ważyły, ot, tyle co rosły mężczyzna, i niewiele również zużywały prochu. A za to robiły na pewno dużo hałasu i produkowały mnóstwo dymu. Na ile były skuteczne, mieliśmy się dopiero przekonać, lecz odnosiłem wrażenie, że salwa z falkonetów oddana w ciżbę mogłaby nie tylko spowodować straty, ale przede wszystkim wywołać wielką panikę. Zwłaszcza wśród barbarzyńców nieobeznanych z podobnym sposobem walki.

      Wędrowaliśmy na zachód przez ponad tydzień, a księżna kazała rozsyłać zwiadowców na wszystkie strony, by zorientować się, gdzie wałęsają się wojska kniazia. Wreszcie doniesiono jej, że widziano Kamieńskiego w okolicy miejsca, w którym zlewały się wody rzek Peczory i Iżmy. Tam w zakolu bronionym wodą, bagnami i lasem stała niewielka fortyfikacja należąca do Księstwa Peczorskiego. Banda Kamieńskiego próbowała ową twierdzę zdobyć, ale odparto ich bez szczególnego trudu.

      – Nie napierali mocno, ot, postraszyli – tłumaczył wysłany z twierdzy żołnierz, kuląc się przy boku konia Ludmiły.

      Ludmiła nie kryła się z tym, że idziemy rozprawić się z Kamieńskim, licząc, że wieści rozniosą się po całym kraju i nadzieja na odniesienie zwycięstwa i rozstrzygnięcie w ten sposób sprawy w jednym boju zachęci kniazia do walki.

      – Tylko wiesz, czego się obawiam? – zwróciła się do mnie, wpatrując się w leniwe stalowosine wody rzeki. – Obawiam się, że za dużo wzięłam wojska. Kamieński zobaczy, ilu nas jest, i nie da mi pola.

      – Tak też może być – odparłem ponuro.

      Perspektywa wędrowania po bezdrożach w pogoni za uciekającymi buntownikami wydawała mi się najmniej pociągającym rozwiązaniem z możliwych. Było mokro i chłodno, a komary cięły jak oszalałe. Bogu dziękować, ciągle jeszcze miałem specyfik od Nontle, kobiety, która wraz ze mną brała udział w wielkiej wyprawie inkwizytorów za Kamienie. I która to Nontle już dawno, wraz z innymi uczestnikami tej chwalebnej misji, rozkoszowała się dobrodziejstwami cesarskiej cywilizacji. O pięknej czarnoskórej kobiecie, która towarzyszyła mi przez wiele dni (a również przez kilka nocy), myślałem może nie tyle z rozrzewnieniem czy namiętnością, ile z poczuciem głębokiej wdzięczności. Wdzięczności rodzącej się przede wszystkim wtedy, kiedy dzięki jej cudownemu eliksirowi omijały mnie komary, w tym samym czasie wściekle kąsające wszystkich wokół. Bo wyznam wam, mili moi, że nigdy, przenigdy w całym naszym chwalebnym Cesarstwie nie widziałem tylu komarów i tak zaciekłych oraz łasych na ludzką krew, co na Rusi. I dlatego zapewne chwaliłbym sobie ruską zimę, która uwalniała nas od tej iście egipskiej plagi, gdyby nie fakt, że zimy były tu tak mroźne, iż ludzie potrafili zastygać w lodowe figury przed własnymi domami.

      Pewnie, że w tej dzikiej, przeklętej przez Boga krainie nawet forteca w Peczorze nie była wymarzonym miejscem na ziemi, ale w niej miałem przynajmniej własną kwaterę, łóżko i nie najgorsze jedzenie. No i przede wszystkim i co najważniejsze, miałem słodką Nataszę, za której widokiem, głosem i dotykiem diablo już tęskniłem.

      – Czort go nadał, rebelianta. – Wzdrygnąłem się, bo znad rzeki powiał podmuch zimnego wiatru. – Daj Boże, aby nie uciekał – dodałem z prawdziwie szczerym uczuciem.

      O dziwo, mili moi, życzenia waszego pokornego i uniżonego sługi spełniły się już dwa dni później. Oto Ludmiła otrzymała meldunek, że wojska Kamieńskiego ustawiły obóz na polu zaraz za jednym z brodów na Iżmie, pomiędzy lasami i bagnami.

      – Ilu ich jest? – zawołała, a jej oczy błyszczały, jakby ktoś właśnie obiecał jej wspaniały podarunek, na który długo czekała.

      – Będzie z osiem setek, miłościwa pani – odparł zwiadowca.

      – Osiem setek? – zmarszczyła brwi księżna. – Skąd on wziął tyle tej hołoty?

      – Może to wcale nie tak źle, że nie wzięliśmy mniej żołnierzy – szepnąłem do Andrzeja.

      Ośmiuset ludzi może nie było wielką armią, kiedy myślało się o bojach Aleksandra Macedońskiego lub Juliusza Cezara. Nie było wielką armią, kiedy wspominaliśmy wojny z Palatynatem lub wielkie zmagania Persji z Bizancjum. Ale tutaj, na tym położonym na końcu świata odludziu, ośmiuset zbrojnych to była wielka siła, zwłaszcza kiedy samemu miało się ich niewiele ponad trzystu.

      – Chce nas pobić, zabrać, co mamy, i ruszyć na Peczorę – stwierdziła


Скачать книгу