Amelia i Kuba. Złota karta. Rafał Kosik

Читать онлайн книгу.

Amelia i Kuba. Złota karta - Rafał Kosik


Скачать книгу
pasował do niebieskich jeansów. Nie powiedziała jednak tego. Czekała za to, aż Kuba skomentuje jej trampki, nad którymi się tyle napracowała.

      Chyba ich nawet nie zauważył…

      — Co sądzisz? — Wskazała je tak, żeby nie było wątpliwości, o co chodzi.

      — Pochlapałaś buty farbą?

      Amelia westchnęła. Dlaczego chłopcy są tacy niedomyślni?

      Mi wczuwała się w nastrój koncertu death metalowego i podskakiwała po całym przedpokoju. Wystająca z kasku kitka podrygiwała przy każdym skoku.

      — Po co ci kask? — zapytała Amelia.

      — Żebym przeżyła, jak rymsnę z barana. Czyli z ta –

      — Gotowi? — Do przedpokoju wszedł tata.

      Tata stanął przed lustrem i poprawił klapy powycieranej i przyciasnej kurtki skórzanej. Nie było najmniejszej szansy, żeby ją zapiąć. Ale w środku lata nie groził nagły atak mrozu.

      — Tak się ubierałem, kiedy poznałem waszą mamę. — Tata przeglądał się w lustrze ze wszystkich stron. Łańcuch pobrzękiwał przy każdym ruchu. — Wtedy ta kurtka była nawet za duża.

      Podciągnął rękaw, by zaprezentować tatuaż przedstawiający… pokemona.

      — Ej, to tatuaż z mojej gumy do żucia! — wykrzyknęła Mi.

      — Nikt nie zauważy — ocenił tata. — Na koncertach rockowych jest ciemno.

      — Rockowych? — zapytał Albert.

      — Rock elektroniczny — powiedział szybko Kuba.

      — Instrumentalny — dodała Amelia.

      * * *

      Tata zaparkował samochód w Centrum, niedaleko ulicy Ordynackiej. Przyjrzał się zaproszeniu.

      — Dziwny jakiś ten numer — stwierdził. — Ordynacka 2874B…? Ktoś się rąbnął. No i gdzie tu może być sala koncertowa? Khy! Khy! Khy! — Zakasłał tak głośno, aż wszyscy podskoczyli. — Kaszelek…

      — Jak można mieć kaszel, kiedy jest tak gorąco? — zapytała Mi.

      — Pewnie uczulenie. — Tata wyjął z kieszeni psikacz do gardła, ale po namyśle schował go z powrotem. — Dobre lekarstwo, niestety zasypiam po nim.

      Chciał wysiąść, ale łańcuch na klucze zaczepił się o dźwignię zmiany biegów. Tata chwilę się z nim szarpał, nim się uwolnił.

      Wysiedli z klimatyzowanego samochodu w gorący szum miasta. Od kilku dni w Warszawie panowały upały. Tata zawahał się, czy jednak nie zdjąć kurtki i nie odpiąć łańcucha.

      — Nie — zadecydował. — Na koncercie stylówa jest ważniejsza od wygody.

      Albert założył na ramię małą torbę z czerwonym zeszytem do zbierania autografów. On z pewnością nie dbał o stylówę. Mi miała za to małą niebieską torebkę ze swoim zeszytem, w którym zapisywała trudne słowa, a pod pachą niosła misia.

      Przeszli przez niewielki skwer przylegający do piętrowego jasnoszarego pałacyku. Stanęli przed niskim kamiennym ogrodzeniem, które przypominało balustradę. Po drugiej stronie rozciągał się niewielki ogród z geometrycznie rozplanowanymi alejkami i żywopłotami. Ledwie kilkanaście metrów dalej, za taką samą barierką zaczynała się stroma skarpa. W dole, dziesięć metrów niżej, ulicą Tamka przejeżdżały samochody.

      Tata nacisnął klamkę furtki. Była zamknięta. Kuba pomyślał, że i tę furtkę, i balustradę obok dałoby się bez trudu przeskoczyć.

      — Szef ma specyficzne poczucie humoru — przyznał tata.

      — Żart powinien być śmieszny — zauważył Albert.

      Mijali ich elegancko ubrani ludzie, po czym schodzili po schodach po drugiej stronie pałacyku. Nie wyglądali, jakby przyszli na koncert rockowy ani metalowy. A już na pewno nie na koncert techno.

      — Kradziony tatuaż ci się rozpływa. — Mi spojrzała na rękę taty.

      — Odkupię ci. — Tata obciągnął niżej rękaw. — Zresztą ten też ci kupiłem. Razem z gumą. Hmm… trochę jednak gorąco w tej kurtce.

      Rozglądali się, ale nie mogli dostrzec niczego, co by przypominało salę koncertową. Tata otarł pot z czoła i sprawdził jeszcze raz adres na biletach – wszystko się zgadzało.

      — Chodźcie — zadecydował. — Ci ludzie przecież gdzieś idą. Zapytamy kogoś w miłym, chłodnym wnętrzu.

      Poszli tam, gdzie wszyscy, czyli schodami w dół do głównego wejścia. Wnętrze pałacu rzeczywiście przywitało ich chłodem. Na dole w hallu kręciło się kilkanaście osób. Eleganccy mężczyźni w eleganckich marynarkach i eleganckie kobiety w eleganckich sukniach prowadzili eleganckie rozmowy. Niektórzy trzymali eleganckie, smukłe kieliszki z bąbelkującym napojem.

      — Trochę tu nie pasujemy — zauważyła szeptem Mi.

      — Kwiatuszku, pamiętaj, liczy się wnętrze człowieka, nie powierzchowność — zbagatelizował tata.

      — W sensie, że żołądek i tak dalej…? — mruknęła pod nosem Mi.

      — Dzień dobry. — Tata pokazał bilety. — Trochę się pogubiliśmy. Wie pan, gdzie tu jest sala koncertowa?

      Mścisław zmierzył gości krytycznym spojrzeniem; głównie strój taty i kask na głowie Mi.

      — Najpierw zapraszam państwa do mnie, do szatni.

      — Myślałam, że jest pan ministrem. — Mi sprawiała wrażenie rozczarowanej. — Co najmniej.

      Szatniarz poruszał się sztywno, jakby jego ubiór mógł się zginać tylko w kilku miejscach. Niewzruszony, gestem wskazał rządek wieszaków we wnęce. Były puste, bo przy tej temperaturze nikt nie przyszedł w płaszczu.

      — To nie będzie konieczne. — Tata poprawił kurtkę i mrugnął porozumiewawczo do Mścisława. — To taka stylówa.

      — Mamy tu inne zasady dotyczące ubioru — nalegał szatniarz.

      Zza lady szatni wyłonił się niski i gruby, dla odmiany, mężczyzna, również ubrany we frak i trójgraniasty kapelusz. Ten jednak wyglądał bardziej komicznie niż elegancko.

      — Chcisław — przeczytała Mi napis z jego identyfikatora. — Nie ma takiego imienia.

      Chcisław


Скачать книгу