Ballada ptaków i węży. Suzanne Collins
Читать онлайн книгу.odgradzając go od reszty.
– Poza tym to mój mentor – dodała. – Podobno ma mi pomóc. Mogę go potrzebować.
– Twój menda? Skąd go masz? – spytała Dill.
– Mentor. Każde z was dostanie swojego – wyjaśnił Coriolanus, starając się sprawiać wrażenie, że panuje nad sytuacją.
– No to gdzie oni są? – chciała wiedzieć Dill. – Dlaczego nie przyszli?
– Pewnie na to nie wpadli – oznajmiła Lucy Gray.
Odwróciła się plecami do Dill i mrugnęła do Coriolanusa.
Ciężarówka skręciła w wąski zaułek i wjechała w coś, co wyglądało na ślepą uliczkę. Coriolanus nie bardzo wiedział, gdzie jest. Usiłował sobie przypomnieć, gdzie trzymano trybutów w ubiegłych latach. Czy nie w stajniach dla koni Strażników Pokoju? Tak, coś takiego obiło mu się o uszy. Postanowił, że gdy tylko się zatrzymają, podejdzie do jednego ze strażników i wyjaśni sytuację, ewentualnie poprosi o ochronę ze względu na wrogość trybutów. Lucy Gray mrugnęła do niego, więc może warto było zostać.
Teraz wjeżdżali tyłem do słabo oświetlonego budynku, być może magazynu. Coriolanus poczuł ciężki smród zgniłych ryb i starego siana. Rozglądał się zdezorientowany i wytężał wzrok, aż dostrzegł otwierające się wahadłowo metalowe drzwi. Strażnik Pokoju uchylił tylną kratę ciężarówki i zanim ktokolwiek zdołał wyskoczyć, klatka przechyliła się i zrzuciła wszystkich na zimną i mokrą betonową płytę. A właściwie nie na płytę, a zjeżdżalnię przechyloną pod tak ostrym kątem, że Coriolanus natychmiast zaczął zsuwać się razem z trybutami. Upuścił różę, na próżno usiłując się czegoś uczepić. Zjechali dobrych siedem metrów, zanim wylądowali bezładną masą na brudnym podłożu. Coriolanus z trudem podniósł się w prażącym słońcu spośród tej ludzkiej masy. Przeszedł kilka kroków na chwiejących się nogach, wyprostował się i zamarł z przerażenia. To nie były stajnie. Choć nie odwiedzał tego miejsca od wielu lat, dobrze je pamiętał. Połać piasku. Sztuczne formacje skalne wznoszące się wysoko w górę. Rząd ozdobnych, metalowych prętów o kształcie winorośli, ciągnący się szerokim łukiem dla ochrony widzów. A między prętami wpatrzone w Coriolanusa twarze kapitolińskich dzieci.
Był w małpiarni w zoo.
Nie czułby się bardziej obnażony, nawet gdyby stał nago na środku Corso. Wtedy przynajmniej mógłby uciec. Teraz był uwięziony i na widoku, i po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że zwierzęta w zoo nie mają się gdzie ukryć. Dzieci zaczęły z ożywieniem rozmawiać ze sobą i wskazywać jego mundur, przyciągając uwagę dorosłych. Twarze wypełniały całą przestrzeń między prętami. Najstraszniejsze były jednak ustawione z dwóch stron kamery.
Kapitolińskie wiadomości. Ze swoimi wszechobecnymi transmisjami i chwytliwym sloganem: „Jeśli nie ma tego u nas, to to się nie dzieje”.
Dzieje się i on w tym uczestniczy. Teraz.
Niemal czuł, jak pojawia się na żywo wszędzie w całym Kapitolu. Na szczęście pod wpływem szoku wmurowało go w ziemię, bo szaleńcze bieganie w kółko w poszukiwaniu drogi ucieczki byłoby jeszcze gorsze od sterczenia wśród hołoty z dystryktów. Nie istniała łatwa droga na zewnątrz, tę arenę zbudowano dla dzikich zwierząt. Próba ukrycia się byłaby chyba najbardziej żałosna. To dopiero stanowiłoby smaczny kąsek dla dziennikarzy. Puszczaliby materiał w kółko, aż do wyrzygania, doszłaby jeszcze głupawa muzyczka i podpisy. Snow się posypał! Włączyliby to do prognozy pogody: Snow źle znosi upały! Musiałby to oglądać do końca życia. Nie mógłby się bardziej zhańbić.
Co mu pozostało? Jedynie nie stracić zimnej krwi i patrzeć prosto w kamerę, dopóki nie nadejdzie ratunek.
Wyprostował się jak struna, lekko odchylił ramiona i zrobił znudzoną minę. Widownia zaczęła go nawoływać – najpierw rozległy się wysokie głosiki dzieci, potem dołączyli dorośli, pytając, co robi, dlaczego jest w klatce, czy potrzebuje pomocy? Ktoś go rozpoznał i jego nazwisko rozniosło się jak ogień wśród tłumu, który gęstniał z chwili na chwilę.
– To dzieciak Snowów!
– Jakich Snowów?
– No wiesz, tych od róż na dachu!
Kim byli ci wszyscy ludzie pętający się w zwykły dzień po zoo? Nie mieli pracy? A dzieci nie powinny być w szkole? Nic dziwnego, że w kraju panował taki bałagan.
Trybuci okrążyli Coriolanusa, drażniąc się z nim. Była wśród nich para z Jedenastego Dystryktu, mściwy drobny chłopak, który domagał się jego śmierci, i kilkoro innych, nowych. Przypomniał sobie wybuch nienawiści w ciężarówce i zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby go teraz zaatakowali. Być może widownia by im kibicowała.
Starał się nie panikować, ale czuł pot spływający mu spod pach. Wszystkie twarze – trybutów obok, tłumu za ogrodzeniem – zaczęły się zlewać. Rysy stały się nierozpoznawalne, zostały jedynie ciemne i jasne plamy skóry, przełamane różowawą czerwienią otwartych ust. Poczuł, że nogi mu drętwieją, a płucom brak powietrza. Zastanawiał się, czy nie spróbować wbiec na zjeżdżalnię, kiedy cichy głos za nim powiedział:
– Przejmij inicjatywę.
Nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, że to dziewczyna, jego trybutka, i poczuł nieopisaną ulgę, że nie jest całkiem sam. Pomyślał o tym, jak sprytnie zagrała na uczuciach widzów po ataku burmistrza i podbiła ich serca swoją piosenką. Miała oczywiście rację. Musiał pokazać, że wszystko idzie zgodnie z planem, inaczej przegra na starcie.
Odetchnął głęboko i odwrócił się do Lucy Gray. Siedziała, spokojnie wsuwając za ucho białą różę. Właściwie nieustannie dbała o wygląd. Wygładziła falbanki w Dwunastce, rozczesała włosy na stacji, a teraz przyozdobiła się różą.
Coriolanus wyciągnął do niej rękę, jakby była największą damą w całym Kapitolu.
Kąciki ust Lucy Gray lekko się uniosły. Gdy przyjęła jego dłoń, poczuł, jak maleńka elektryczna iskra przeszywa jego ramię. Miał wrażenie, że wraz z nią przeszła na niego część scenicznej charyzmy Lucy Gray. Skłonił się lekko, a ona wstała z ostentacyjną elegancją.
Ona jest na scenie, ty też, a to jest spektakl, pomyślał i uniósł głowę.
– Zechcesz poznać kilkoro moich sąsiadów? – spytał.
– Będę zachwycona – odparła, całkiem jakby rozmawiali podczas popołudniowej herbatki. – Lepiej prezentuję się z lewej – mruknęła, lekko dotykając policzka.
Nie był pewien, co zrobić z tą informacją, więc poprowadził Lucy Gray na lewo. Uśmiechnęła się szeroko do widzów, jakby ją cieszyło, że się tu znalazła, ale kiedy szli w stronę prętów, ściskała jego palce jak imadło.
Płytka fosa między formacją skalną i kratami małpiarni kiedyś tworzyła barierę wodną oddzielającą zwierzęta i gości, zdążyła jednak całkowicie wyschnąć. Pokonali trzy stopnie w dół, przeszli przez fosę i wspięli się na płytę, która biegła wzdłuż ogrodzenia, po czym stanęli oko w oko z widzami. Coriolanus wybrał miejsce oddalone o kilka metrów od jednej z kamer – niech zrobi na niego najazd – gdzie tłoczyła się grupka małych dzieci. Pręty były rozstawione mniej więcej co dziesięć centymetrów – za mało, żeby się wyśliznąć, ale wystarczająco, żeby wysunąć przez nie rękę. Gdy podchodzili, dzieci umilkły i przywarły plecami do nóg rodziców.
Coriolanus doszedł