Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina

Читать онлайн книгу.

Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina


Скачать книгу
ci ta o to189; kazali i dość. No, szkoda czasu.

      Wziął go wpół za krajkę jedną ręką, obie nóżki w drugą i zaczęła się lekcja.

      – Nie chce… nie bede… cego mnie męcys! – wrzeszczał Wawrzuś.

      Aż tu Grzegorz przyskoczył z batem.

      – A w skórę chcesz? Darmozjadzie jeden! – I zaciął go po gołych nóżkach, aż czerwone pręgi wystąpiły. – Masz robić, co ci każą, a nie, to baty.

      I Wawrzuś robił, co mu kazano, byle nie brać batów. Zgrabniutki, drobny, lekki, tego samego rana zgłębił tajemnicze prawidła równowagi, aż się Grzegorz zdumiał, jakie dziecko pojętne. Biegał na rękach tak swobodnie, jak niejeden i na nogach lepiej nie potrafi. Przy obiedzie dostał pochwałę i kilka słów zachęty do dalszej pracy.

      – Kiej ja wolę do Poręby. Gadaliście, co mnie zawieziecie do tatusia.

      – Jakie też to głupie dziecko, to strach – odparł Grzegorz, niosąc łyżkę do ust – nie widzisz to, że prościuteńko do Poręby jedziemy?

      Roześmiali się wszyscy jakimś niemiłym śmiechem, tylko Grzegorzowa ruszyła ramionami niechętnie.

      – Prościuteńko? – powtórzył Wawrzuś, klaszcząc w rączki. – A daleko jesce?

      – Ha, będzie ze trzy staje190 – odpowiedział Froncek poważnie, a stary dorzucił:

      – E… chyba ze cztery.

      I znowu parsknęli śmiechem.

      – A w którą stronę?

      – O tam, gdzie te brzózki, zakręca się gościniec i już Poręba jak na dłoni.

      Po obiedzie Grzegorz legł odpocząć. Froncek z Margosią poszli szukać grzybów, a Wawrzuś bawił się z kozą, z którą od pierwszej chwili poznania zawarł serdeczną przyjaźń… Słowa Froncka, że za brzózkami już widać Porębę, brzmiały mu wciąż w uszach; coś go gnało w tę stronę…

      „To i cego będę cekał, może długo jesce będą popasać – myślał – a kiedy to tak blisko, to chyba trafię”. – Podszedł do Grzegorzowej i pocałował ją w rękę.

      – A czego chcesz, synku?

      – Przysedłem was pożegnać, ide do domu. Bóg zapłać za wsytko.

      – Co też ty gadasz, dziecko? Co ci się zwiduje? Nie trafisz.

      – Gadali, ze blisko; juz mi ta nie brońcie, muse iść.

      Rzucił się jednym skokiem i gnał jak szalony ku brzózkom; bała się krzyczeć, żeby męża nie zbudzić, biegnąć nie miała siły…

      „Ha, wola boska, niech dziecko umyka – pomyślała – trafi na dobrych ludzi, może go lepszy los czeka niż biedowanie z nami”.

      Nieszczęściem dla Wawrzusia, droga zakręcająca się za brzózkami nie tylko że nie prowadziła do Poręby, ale co gorsza, była drogą do Miechowa, gdzie właśnie zdążali kuglarze.

      Z początku leciał jak na skrzydłach, a ciągle wypatrywał oczy, gdzie ta Poręba, co miała być widna jak na dłoni. Wiele drogi nie uszedł, już musiał zwolnić kroku, a po godzinie siadł pod dziką gruszą przy drodze, odpocząć chwileczkę. Słońce przypiekało, nogi trochę bolały, wyciągnął się w cieniu i usnął.

      Zbudził go ból piekący jak ogień… zerwał się na równe nogi… Stary Grzegorz stał nad nim czerwony ze złości i prał batem gęsto a ostro.

      – Będziesz uciekać? Będziesz? będziesz? będziesz?

      – Ja nie uciekał, ino szedł do domu, do tatusia!

      – Masz za tatusia! Masz za Porębę! Masz!

      Za każdym słowem padał powiązany w węzły powrózek na zgrzebną koszulinę, dziecko zwijało się, kurczyło, drgało…

      – O Jezu… nie będę… nigdy nie będę! – zakrzyczał rozdzierającym głosem.

      – Pamiętaj sobie! Jeszcze jeden raz spróbujesz, to cię tak wytłukę, że krwią spłyniesz, łotrowskie nasienie! No, zbieraj nogi, do budy!

      Od następnego rana rozpoczął Wawrzuś służbę u linoskoczków, ciężkie terminowanie. Musiał chodzić na rękach, magać kozły na odległość i w miejscu, skakać przez drążek wysoko nastawiony, a gdy już nabrał wielkiej wprawy w tym wszystkim, Margosia uczyła go chodzić na linie rozciągniętej tuż ponad ziemią. Rozpinano ją co dzień o pół stopy wyżej, a nauczycielka tłumaczyła bardzo łagodnie, głaskała i całowała, gdy się dobrze udało, a nigdy nie biła. Zrozumiał, że nie trzeba patrzeć na dół, bo się w głowie zawraca, zrozumiał, że stawiając lewą nogę, trzeba się przechylić odrobinę w lewo i nawzajem. Ale bardzo często jeszcze spadał z liny, więc o popisywaniu się tą sztuką nie mogło być mowy. Za to biała koza miała się z pyszna. Przed trzema laty, gdy Froncek był mało co większy od Wawrzusia, a koza ledwie wychodziła z dzieciństwa, wytresowano ją do pewnych ćwiczeń. Kózka myślała, że to figle, i chętnie dokazywała z Fronckiem. Ale dawno już swych sztuk zapomniała i trzeba ją było uczyć na nowo. To jedno było dobre, że nie wiedząc jeszcze, co go czeka, Wawrzuś dzielił się z kozą swoim chlebem, odkradał Grzegorzowej szczypteczki soli i tymi frykasami kupił sobie miłość Beksy na wieki. Gdy więc przyszło, rozpędziwszy się, chwycić kozę za rogi, przewrócić w powietrzu koziołka i stanąć jej równymi nogami na grzbiecie, Beksa nie sprzeciwiała się zbytnio woli swego przyjaciela, zwłaszcza że wspomnienia młodości budziły się w jej pamięci, nastawiała rogaty łeb jak do walki i stała jak wryta, co było ułatwieniem dla Wawrzusia.

      Zdarzyło się już kilka razy, że na przedstawieniach, jakie wędrowni kuglarze dawali po miasteczkach, koza i Wawrzuś podobali się najbardziej. Dzieciak nie wyglądał na swoje lata, drobniutki był i smukły, dlatego też sprawiało na publiczności wielkie wrażenie, gdy taka kruszyna wyskakiwała jak pchła z ziemi na głowę i grzbiet kozy.

      Stary Grzegorz winszował sobie nabytku; chłopiec go prawie nic nie kosztował, a przyczyniał się wiele do pomnożenia zarobku. Dodzierał191 aksamitów i świecideł, z których Froncek wyrósł, jadł jak myszka, a pracował nie mniej od starszych.

      Tylko że ciągle tęsknił za Porębą i choć przy Grzegorzu głośno o tym nie mówił, stary niejeden raz dosłyszał, jak przed Margosią wylewał swe żale. Pilnowali go też wszyscy jak oka w głowie, prócz matki, bo ta od samego początku litowała się nad dzieckiem i ciągle tylko przemyśliwała, jakby to oddać Wawrzusia rodzicom, a przynajmniej powierzyć jakiemu dobremu człowiekowi, żeby go na uczciwego rzemieślnika wykierował.

      W nieustannej tułaczce z jednego kąta kraju w drugi wiły trzymali się zwyczaju, że w nocy odbywali drogę, wypoczywali nad ranem, a w dzień dawali przedstawienia. Jeżeli po drodze trafiło się miasteczko, tym lepiej, a nie, to i po wsiach pokazywali swe sztuki, bodaj za bochenek chleba albo wiązkę siana dla koni. W ten sposób opłacali sobie koszta wędrówki i snuli się z północy na południe, ze wschodu na zachód. Nierzadko spotykały się dwie lub trzy rodziny linoskoczków; jedni powiadamiali drugich, gdzie warto się zatrzymać i jakim traktem jechać najbezpieczniej, po czym każda buda ruszała w swoją stronę.

      Wawrzuś, nauczony smutnym doświadczeniem, że ucieczka nie jest rzeczą zbyt łatwą, a bat Grzegorza jest rzeczą okropną, pogodził się pozornie z losem i coraz to wspanialsze salto mortale192 urządzał tak z kozą, jak i bez kozy. Ale w nocy, gdy wszyscy w budzie spali twardo, a wóz posuwał się powoli po wybojach i kałużach, ach, wtedy jak ptaszek więziony, co się w klatce trzepoce i skrzydełka sobie o szczeble obija, tak biedny malec spłakiwał się gorzko


Скачать книгу

<p>189</p>

co ci ta o to (gw.) – po co masz wiedzieć, nie pytaj. [przypis edytorski]

<p>190</p>

staja a. staje – jednostka odległości, licząca od ok. 100 do 1000 m. [przypis edytorski]

<p>191</p>

dodzierać – nosić zużyte ubrania. [przypis edytorski]

<p>192</p>

salto mortale (wł.: skok śmierci) – skok akrobatyczny z koziołkowaniem na dużej wysokości. [przypis edytorski]