Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup
Читать онлайн книгу.Bożego Narodzenia, jaki spędza wspólnie ze swą dobrą, wierną żoną, to, oczywiście, powód taki wystarczałby do smutku. A jednak istotną przyczyną było tylko to, że dziewucha podarowała parobkowi ludowy kalendarz…
Zaledwie parę tygodni nowego roku przeminęło, kiedy Chrystyna poczuła się chora, a niebawem dzielna jej natura zmuszona była ulec. Rozpoczęła się obłożna, długotrwała choroba. Należało pomyśleć o przyjęciu do służby drugiej dziewczyny – wszędzie brakowało ręki gospodyni domu. Ale Liza podjęła się tego zadania, oświadczając, że sama załatwi wszystko. Prócz tego, że pomagała w piekarni, gotowała także strawę i sprzątała izby. Jadano nieco później, strawa była może mniej dobra, a także sprzątanie mogłoby być dokładniejsze – ale bądź co bądź wszystko było wykonane. Młynarz patrzył pełen podziwu i rozpływał się w pochwałach, a Chrystyna rozumiejąca doskonale jako dzielna gospodyni, ile potrzeba wysiłku, aby wszystkiego dokonać, nie mogła również odmówić uznania. Co prawda, chwaliła skąpo i niechętnie, ponieważ nie lubiła Lizy. Przede wszystkim raziło ją to „coś” w istocie dziewczyny. Niedługo potrwa, mawiała, a między Lizą i parobkiem zawiąże się bliższy stosunek. Poza tym zwróciła uwagę, że Liza ma próżniackie skłonności i niezbyt sumiennie wypełniała swoje obowiązki.
Tym bardziej też dziwiła się, że Liza w tym okresie pracuje więcej, niż jej nakazywał obowiązek, że nie żąda większego wynagrodzenia, a nawet nie chce o nim słyszeć: „Trzeba sobie nawzajem pomagać, gdy choroba w domu zagości, więc czemu tyle gadać o tym?” Ta wspaniałomyślność była zagadką dla młynarki, aż wreszcie zastanowiła się, czy przypadkiem Liza nie chce się stać niezbędną; zauważyła ona z pewnością, że gospodyni domu nie jest z niej zadowolona i pragnęłaby się jej pozbyć przy sposobności – a teraz z góry udaremniła wszelką próbę tego rodzaju. Bo istotnie udało się jej dopiąć celu: na razie nie można było wyzbywać się jej pomocy. Zanimby można było pomyśleć o tym, Chrystyna musiałaby się tak skrzepić6, aby nie groziła jej recydywa7 choroby – a do tego było jeszcze daleko.
Niecierpliwe pragnienie zepchnięcia Lizy z przodującego stanowiska skłoniło Chrystynę do tego, że skróciła okres swej rekonwalescencji i wcześniej, niż to było wskazane, zabrała się do pracy. Obserwowała teraz wszystko wyostrzonymi zmysłami i niebawem wydało się jej, że dostrzega pewne zmiany u swego męża. W jego zachowaniu pojawiło się coś niepokojącego, często bywał roztargniony. W stosunku do niej okazywał jak zwykle wielką troskliwość, ale w jego tkliwość wkradał się jakiś obcy pierwiastek. Czasem znowu, jak się wydawało, zapominał, że nie jest jeszcze zupełnie zdrowa. Zwróciła też uwagę, jak wesoły powracał w południe z piekarni.
Ten właśnie szczegół przede wszystkim nasunął młynarce myśl wiążącą te wszystkie objawy z osobą Lizy. Czemu bywał tak gwałtowny, kiedy wytykała Lizie coś niewłaściwego? „To dziwne, że zawsze wygadujesz na tę biedną dziewczynę”. Chrystyna rozumiała dobrze, że jest to poniekąd prawdą, ale właśnie dlatego, że jej własne ataki, skierowane przeciwko Lizie, wynikały raczej z niechęci niż z rzeczowych przyczyn, właśnie dlatego wyczuwała też, że i jego gorliwa obrona dziewczyny nie była podyktowana szczerą, zimną sprawiedliwością. Zaczęła czynić aluzje, niekiedy dosyć ostre, co do jego sympatii dla Lizy i osiągnęła dzięki temu zgoła niepożądany skutek.
Mianowicie dopiero skutkiem tych aluzji młynarz począł uświadamiać sobie swój własny stan. Chrystyna miała słuszność; ta dziewczyna wniosła coś nowego, nieznanego w jego życie i podczas gdy stawała się niezbędna i niezastąpiona w gospodarstwie, zdołała również doprowadzić do tego, że stała się niezbędna w jego uczuciowym życiu. Tak jest, żona jego miała istotne przyczyny, by jej nienawidzić, albowiem – słusznie czy bez powodu – on kochał tę dziewczynę.
Zwrócenie uwagi na niebezpieczeństwo jest nie zawsze najwłaściwszą drogą wiodącą do uniknięcia niebezpieczeństwa – niekiedy można osiągnąć w ten sposób wręcz odwrotny skutek. Tak jak śpiący budzi się pod magnetycznym wpływem utkwionego w nim spojrzenia, tak samo niekiedy drzemiące jeszcze niebezpieczeństwo budzi się skutkiem zwrócenia nań uwagi i raptownie spada na zagrożoną ofiarę, zanim ta zdoła przed nim uciec. Uczucie młynarza do Lizy – które aż do tej chwili było w jego podświadomym życiu nieuchwytnym nastrojem, przejawem wesołego charakteru, niejako lekkim, drażniącym upojeniem – przemieniło się w dręczącą go, nieprzepartą namiętność.
Po niedługim czasie zdrowie jego żony znowu zaczęło się pogarszać – groziła najwidoczniej recydywa. Młynarka walczyła przeciwko temu heroicznie, całą siłą woli; nie chciała wypuścić z rąk żadnej pracy. Błagał ją, aby oszczędzała swoje siły. „Tak, tobie podobałoby się najbardziej, gdyby Liza zastąpiła mnie we wszystkim” – odpowiedziała. A on spostrzegał z przerażeniem, że ten jasny wgląd w stosunki umacnia jej upór, grożąc zagładą.
Wreszcie musiała się poddać. Kiedy leżała tak, przykuta do łoża chorobą – jakaż dręcząca trwoga nurtowała jej serce! „Co się tam teraz dzieje, gdy mnie nie ma?”… I w tej bezradności rozwinęła w sobie nowe zdolności, nadnaturalne zmysły, z pomocą których ścigała tych dwoje w najdalsze zakątki. Wyczuciem chorej, która już sama w sobie posiada zarodki somnambulicznej telepatii, gromadziła nieznużenie materiał, który następnie zazdrość, dzięki swej genialnej sile kombinacyjnej, kształtowała i wypełniała barwami – to znowu maligna podchwytywała te obrazy, rozwijała je w potworne kształty, ożywiała je i wyolbrzymiała w jaskrawym blasku czarodziejskiej latarni gorączkowych majaczeń. Ale nawet w tym zniekształceniu i przesadzie tkwiło pewne jądro prawdy, chociaż prawda ta posiadała raczej cechy symboliczne i prorocze.
Albowiem to, co w tym okresie wydarzyło się istotnie między zainteresowanymi osobami, było tak małoznaczne, że trzeźwa obserwacja nie znalazłaby w tym chyba motywów do malowania takich obrazów. Szybkość działania nie była cechą natury młynarza. Ani jednym słowem nie zdradził się przed Lizą, co się w nim dzieje, aczkolwiek nie wątpił, że dziewczyna domyśla się tego, i chociaż wie, że jest dlań życzliwa – z wyjątkiem tych momentów, kiedy dręczyły go dyktowane zazdrością podejrzenia, że przedkłada ponad niego Jörgena albo nawet Chrystiana. Cień śmierci, który coraz głębiej i głębiej chylił się nad młynem, odejmował jego namiętności wszelką zmysłową radość życia i przemieniał ją raczej w niespokojną trwogę, w fatalną nieśmiałość. A jeśli nawet kiedyś namiętność się wzburzyła, wnet nakładała jej cugle mistyczna świadomość, że jest obserwowany – obserwowany na każdym kroku. To spojrzenie, które biegło w ślad za nim z pokoju chorej i które witało go, kiedy wchodził z powrotem – ciążyło mu, gdziekolwiek poszedł lub stanął, a zwłaszcza gdy spotykał się z Lizą.
I był przekonany, że nie jest to tylko jego własne, bezpodstawne urojenie.
Teraz już wargi chorej nie wypowiadały ani docinków, ani gorzkich uwag. Pytania jej były podyktowane, jak by można sądzić, wyłącznie zainteresowaniem gospodyni domu: chciała wiedzieć o wszystkim, aby się uspokoić, że wszystko idzie porządnie, ustalonym torem. Ze zdumieniem jednak przekonywał się na podstawie jej zapytań, że niejednokrotnie bywała w tajemniczy sposób powiadomiona o tym, co się dzieje. Tak na przykład wiedziała kiedyś, że pomagał dziewczynie w zbieraniu płótna wyłożonego do bielenia, aczkolwiek było wykluczone, aby do pokoju chorej doszły echa rozmowy z miejsca, gdzie to robiono, i aczkolwiek Janek, który mógłby to zobaczyć, nie był wcale u niej.
Przy pewnej sposobności przekonał się najzupełniej dowodnie o tej tajemniczej zdolności swej chorej żony, a mianowicie w chwili, kiedy się zapomniał po raz pierwszy.
Był w magazynie i zamierzał wejść na górę do młyna, gdy właśnie Liza schodziła po stromych szczeblach; wracała, zaniósłszy parobkom strawę. Kiedy dostrzegła go na dole, odwróciła się, nie chcąc schodzić
6
7