Lalka, tom drugi. Болеслав Прус
Читать онлайн книгу.się ku ziemi i wszystko znika.
„No, choćbym miał zbłądzić i spóźnić się na sesję, pójdę w tamtą stronę!…” – myśli.
Wtem na skręcie wymija go młoda kobieta, której wzrost i ruchy robią na Wokulskim silne wrażenie.
„Ona?… Nie… Naprzód, ona została w Warszawie, a po wtóre – spotykam już drugą taką… Złudzenia…”
Ale siły opuszczają go, a nawet pamięć. Stoi na przecięciu się dwu ulic wysadzonych drzewami i absolutnie nie wie, skąd przyszedł? Ogarnia go strach paniczny, znany ludziom, którzy zbłądzili w lesie; szczęściem, nadjeżdża jednokonka, której furman uśmiecha się do niego w sposób bardzo przyjacielski.
– Grand Hotel – mówi Wokulski siadając.
Dorożkarz dotyka ręką kapelusza i woła:
– Naprzód, Lizetka!…. Ten szlachetny cudzoziemiec postawi ci za fatygę kwartę piwa.
Następnie, odwróciwszy się bokiem do Wokulskiego, mówi:
– Jedno z dwojga, obywatelu: albo dopiero dziś przyjechaliście, albo jesteście po dobrym śniadaniu?…
– Dziś przyjechałem – odpowiada Wokulski, uspokojony widokiem jego pełnej, czerwonej twarzy bez zarostu.
– I piliście trochę, to zaraz widać – wtrąca dorożkarz. – A taksę znacie?…
– Wszystko jedno.
– Naprzód, Lizetka!… Bardzo podobał mi się ten cudzoziemiec i myślę, że tylko tacy powinni pokazywać się na naszej wystawie. Czy aby jesteście pewni, obywatelu, że mamy jechać do Grand Hotel?… – zwraca się do Wokulskiego.
– Najzupełniej.
– Naprzód, Lizetka! Ten cudzoziemiec zaczyna mi imponować. – Czy nie jesteście, obywatelu, z Berlina?…
– Nie.
Dorożkarz przypatruje mu się chwilę, wreszcie mówi:
– Tym lepiej dla was. Nie mam wprawdzie pretensji do Prusaków, choć zabrali nam Alzację i spory kawał Lotaryngii67, ale zawsze nie lubię mieć Niemca za kołnierzem. Skądże jesteście, obywatelu?
– Z Warszawy.
– Ah, ca!…68 Piękny kraj… bogaty kraj… Naprzód, Lizetka!… Więc pan jesteś Polak?… Znam Polaków!… Oto plac Opery, obywatelu, a oto Grand Hotel…
Wokulski rzucił trzy franki dorożkarzowi, pędem wbiegł do bramy, a z niej na trzecie piętro. Ledwie stanął przed swoim numerem, już ukazał się uśmiechnięty służący i oddał mu bilet Suzina i pakiet listów.
– Dużo interesantów… dużo interesantek! – rzekł służący patrząc na niego figlarnie.
– Gdzież oni?
– Są w salonie przyjęć, są w czytelni, są w sali jadalnej… Pan Jumart niecierpliwi się…
– Któż jest pan Jumart? – spytał Wokulski.
– Marszałek dworu69 pańskiego i pana Siuzę70… Bardzo zdolny człowiek i duże mógłby panu oddać usługi, gdyby był pewny tak… z tysiąc franków gratyfikacji… – mówił wciąż figlarnie służący.
– Gdzież on jest?
– Na pierwszym piętrze, w pańskim salonie przyjęć. Pan Jumart jest bardzo zdolny człowiek, ale i ja może przydałbym się waszej ekscelencji, jakkolwiek nazywam się Miler. Naprawdę jednak jestem Alzatczyk i na honor, zamiast brać od pana, jeszcze płaciłbym dziesięć franków dziennie, byleśmy raz skończyli z Prusakami.
Wokulski wszedł do numeru.
– Nade wszystko niech panowie strzegą się tej baronowej… która już czeka w czytelni, a ma niby to przyjść dopiero o trzeciej… Przysięgnę, to Niemka… Jestem przecie Alzatczyk!…
Ostatnie zdania Miler wypowiedział zniżonym głosem i cofnął się na korytarz.
Wokulski otworzył bilet Suzina i czytał: „Sesja dopiero o ósmej – pisał Suzin – masz czasu dosyć, więc załatw się z tymi interesantami, a nade wszystko z babami. Ja już, dalibóg, za stary, żeby im wszystkim dogodzić.”
Wokulski zaczął przeglądać listy. Po większej części były to reklamy kupców, fryzjerów, dentystów, prośby o wsparcie, propozycje wyjawienia jakichś tajemnic, jedna odezwa od Armii Zbawienia71.
Z całego mnóstwa tych korespondencyj uderzyła Wokulskiego następna: „Osoba młoda, elegancka i przystojna pragnie zwiedzać z panem Paryż na wspólny koszt. Odpowiedź złożyć u szwajcara hotelu.”
„Oryginalne miasto!” – mruknął Wokulski.
Drugi, jeszcze ciekawszy list pochodził od owej baronowej… która od trzeciej miała czekać na schadzkę w czytelni.
„To jeszcze pół godziny…”
Zadzwonił i kazał przynieść do numeru śniadanie. W kilka minut podano mu szynkę, jaja, befsztyk, jakąś nieznaną rybę, kilka butelek rozmaitych trunków i maszynkę kawy czarnej. Jadł z wilczym apetytem, pił nie gorzej, wreszcie kazał Milerowi zaprowadzić się do owej sali przyjęć.
Służący wyszedł z nim na korytarz, dotknął dzwonka, coś powiedział przez tubę i wprowadził Wokulskiego do windy. W minutę później Wokulski był na pierwszym piętrze, a gdy opuszczał windę, zastąpił mu drogę jakiś dystyngowany pan, z niedużymi wąsami, we fraku i białym krawacie.
– Jumart… – odezwał się ten pan z ukłonem.
Poszli kilkanaście kroków korytarzem i Jumart otworzył drzwi wspaniałego salonu. Wokulski o mało nie cofnął się, zobaczywszy złocone meble, olbrzymie lustra i ściany ozdobione płaskorzeźbami. Na środku stał duży stół pokryty kosztownym obrusem i przywalony stosem papierów.
– Mogę wprowadzić interesantów? – spytał Jumart. – Ci nie są, zdaje mi się, niebezpieczni. Tylko na baronowę… ośmielę się zwrócić uwagę… Czeka w czytelni.
Ukłonił się i wyszedł z powagą do innego salonu, który zdawał się być poczekalnią.
„Czy ja, do licha, nie wpadłem w jaką awanturę?” – pomyślał Wokulski.
Ledwie Wokulski usiadł na fotelu i zaczął przeglądać papiery, wszedł lokaj w błękitnym fraku ozdobionym złotymi haftami i podał mu bilet na tacy. Na bilecie był napis: „Pułkownik”, i jakieś nic nie mówiące nazwisko.
– Prosić.
Po chwili ukazał się mężczyzna pięknego wzrostu, z siwą hiszpanką, takimiż wąsami i czerwoną wstążeczką przy klapie surduta.
– Wiem, że mało ma pan czasu – odezwał się gość, lekko kłaniając się. – Mój interes jest krótki. Paryż, miasto wspaniałe pod każdym względem: czy chodzi o zabawę, czy o naukę; ale potrzebuje wytrawnego przewodnika. Ponieważ znam wszystkie muzea, galerie, teatry, kluby, monumenta, instytucje rządowe i prywatne, słowem wszystko… więc jeżeli pan życzy sobie…
– Niech pan raczy zostawić swój adres – odpowiedział Wokulski.
– Władam czterema językami, mam znajomości w świecie artystycznym, literackim, naukowym i przemysłowym…
– W tej chwili nie mogę panu dać odpowiedzi – przerwał Wokulski.
– Mam zgłosić się czy czekać na pańskie wezwanie? – spytał gość.
– Tak,
67
68
69
70
71
Armia Zbawienia – angielska organizacja religijno–filantropijna założona w drugiej połowie XIX w. przez Williama Bootha (1829–1912) i zorganizowana na sposób wojskowy. [przypis redakcyjny]