Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław

Читать онлайн книгу.

Chłopi, Część pierwsza – Jesień - Reymont Władysław Stanisław


Скачать книгу
dzieci dorastają… a pierwszej z brzegu nie wezmę…

      – Zróbcie ino zapis, a i co najpierwsze się wama nie sprzeciwią…

      – La zapisu! Kiej te świnie! Za tę morgę to i młódka najczystsza a pójdzie choćby za dziada spod kościoła…

      – A chłopy to za wianem nie patrzą, co?

      Nie odrzekł już, jeno skropił batem źrebicę, że ruszyła z miejsca galopem.

      Milczeli długo.

      Dopiero gdy wyjechali z lasu na pola, między przydrożne topole, Boryna, który cały ten czas burzył się w sobie i przegryzał, wybuchnął:

      – Na psy takie urządzenie we świecie! Za wszystko płać, choćby i za to dobre słowo! Źle jest, że i gorzej być nie było. Już nawet dzieci na ojców nastają, posłuchu nie ma nijakiego, a wszystkie się żrą ze sobą kiej psy.

      – Bo głupie, nie baczą, że wszystkich jednako ta święta ziemia pokryje.

      – Leda jeden abo drugi od ziemi odrósł, a już do ojców z pyskiem, coby mu jego część dawali. Ze starszych się ino prześmiewają! Ścierwy, we wsi im ciasno, porządki stare im złe, ubieru nawet wstydzą się niektórzy!

      – To wszystko bez to, że Boga się nie boją…

      – Bez to i nie bez to, a źle jest.

      – Nie idzie na lepsze, nie.

      – Ma iść, kto ich ta zniewoli?

      – Kara boska! Bo przyjdzie ta godzina sądu Panajezusowego, przyjdzie.

      – Ale co się przódzi narodu namarnuje, tego nikt nie odbierze.

      – Czasy takie, że lepiej, coby mór przyszedł.

      – Czasy! Juści, ale i ludzie są winne. A kowal to co? A wójt? Z dobrodziejem się drą, ludzi buntują a tumanią, a głupie wierzą.

      – Ten kowal to moja trucizna, chociaż i zięć też…

      I tak se już społecznie wyrzekali na ten świat, poglądając na wieś, co była już coraz bliżej widna, przez topole.

      Pod smętarzem czerwienił się już z dala rząd kobiet pochylonych i zasnutych delikatną mgłą dymów, a wkrótce i głuchy, monotonny trzepot miądlic jął raz wraz dopływać z powiewem, co się był podnosił z nizinnych łąk.

      – Dobry czas na miądlenie. Zlezę przy nich, bo jest tam i Jaguś moja.

      – Nic mi z drogi, to was podwiezę…

      – Dobrzyście, Macieju, że jaże mi dziwno… – uśmiechnęła się chytrze.

      Skręcił z topolowej na polną dróżkę, co biegła do smętarnich wrótni, i podwiózł pod smętarz, gdzie pod kamiennym szarym płotem, w cieniu brzóz, klonów i tych krzyżów, co się z mogiłek pochylały ku polom, kilkanaście kobiet miądlilo zawzięcie suchy len, aż mgła pyłów wisiała nad nimi i długie włókna czepiały się żółtych listków brzóz i wisiały u czarnych ramion krzyżów; w podle, na prętach rozpiętych, nad dołami, w których paliły się ognie, przesuszano len mokrawy jeszcze.

      Miądlice ostro kłapały, aż cały rząd kobiet pochylał się ciągle w krótkich a prędkich drganiach, i tylko coraz któraś się prostowała, roztrzepywała przygarść lnu z ostatnich paździerzy, zwijała ją w kukłę libo w chochoła i rzucała na rozpostartą płachtę przed siebie.

      Słońce, że się już było przetoczyło nad lasy, świeciło im prosto w twarze, ale nic to – robota, śmiechy, wesołe słowa nie ustawały ani na to oczymgnienie.

      – Szczęść Boże na robotę! – zawołał Boryna do Jagny, która miądliła z kraja zarno; w koszuli była ino a w czerwonym wełniaku i w chustce na głowie od kurzu.

      – Bóg zapłać! – odrzuciła wesoło i modre, ogromne oczy podniosła na niego, i uśmiech przeleciał przez jej urodną, opaloną twarz.

      – Suchy, córuchno, co? – pytała stara, obmacując obmiądlone garście.

      – Suchy kiej pieprz, jaże się łamie… – Znowu spojrzała na starego z uśmiechem, aż ciarki przeszły po nim, że świsnął batem i odjechał, ale raz wraz się obracał za nią, choć już widna nie była, bo mu jak żywa stała w oczach…

      – Dzieucha kiej łania… W sam raz – rozmyślał.

      IV

      Była niedziela – cichy, opajęczony, przesłoneczniony dzień wrześniowy.

      Na ściernisku, tuż za stodołami, pasł się dzisiaj cały inwentarz Borynowy, a pod brogiem59 wysokim i pękatym, okrążonym zieloną szczotką żyta, wykruszonego przy układaniu, leżał Kuba, dawał baczenie na inwentarz i uczył pacierza Witka – często pokrzykiwał na niego albo i zasie szturchał biczyskiem, bo chłopak mylił się i latał oczami po sadach.

      – Bacz, coć rzekłem, bo to pacierz – upominał poważnie.

      – Dyć baczę, Kuba, baczę.

      – To czegój ślepiasz po sadach?

      – Widzi mi się, co są jeszcze jabłka u Kłębów…

      – Zjadłbyś! A sadziłeś je to, co? Powtórz „Wierzę”.

      – Wyście też nie wywiedli kuropatwów, a wzieniście całe stado.

      – Głupiś! Jabłka są Kłębowe, a ptaszki Panajezusowe, rozumiesz!

      – Aleście je wzieni z dziedzicowego pola…

      – I pole jest Panajezusowe. Hale, jaki mądrala, powtórz „Wierzę”.

      Powtarzał prędko, bo go już kolana bolały od klęczenia, ale nie ścierpiał…

      – Widzi mi się, co źróbka idzie w Michałową koniczynę! – krzyknął gotowy do biegnięcia.

      – Nie bój się o źróbkę, a patrz pacierza…

      Kończył wreszcie, ale już nie mógł wytrzymać, przysiadał na piętach, wykręcał się na wszystkie strony, a zoczywszy bandę wróbli na śliwkach, śmignął w nie grudką ziemi i spiesznie bił się w piersi.

      – A ochfiarowanie to zjadłeś kiej ulęgałkę, co?

      Powiedział ochfiarowanie i z wielką ulgą wziął się do śpiącego Łapy i jął z nim baraszkować.

      – Ale, gził się cięgiem będzie, kiej ten cielak głupi.

      – Poniesiecie dobrodziejowi ptaszki?

      – Poniesę…

      – Spieklibym w polu.

      – Spiecz se ziemniaków. Co mu się zachciewa!

      – Idą już do kościoła! – zawołał Witek, spostrzegając przez płoty i drzewa migające czerwone zapaski na drodze.

      Słońce przygrzewało niezgorzej, że wszystkie okna i drzwi chałup powywierano na przestrzał; gdzieniegdzie, pod przyzbami, myto się jeszcze, gdzie znowu czesano i zapletano warkocze, gdzie wytrzepywano świąteczne szmaty, zmięte całotygodniowym leżeniem w skrzyniach, gdzie już wychodzono na drogę, że raz wraz niby maki czerwone, niby georginie żółte, co dokwitały pod ścianami, libo te nagietki i nasturcje – tak szły kobiety strojne, szły dziewczyny, szli parobcy, szły dzieci, szli gospodarze w białych kapotach, podobni do ogromnych żytnich snopów, a wszyscy dążyli wolno ku kościołowi drogami nad stawem, któren niby misa złota odbijał w sobie słońce, aż oczy raziło.

      A dzwony wciąż biły radosnym głosem niedzieli, odpocznienia, modlitwy.

      Kuba czekał, aż przedzwonią, ale że nie mógł się doczekać, schował pęk ptaków pod kapotę


Скачать книгу

<p>59</p>

bróg – oparte na czterech słupach słomiane zadaszenie, pod którym składowano zboże przed młóceniem, a niekiedy również inne zbiory. [przypis edytorski]