Pewnego dnia.... Reymont Władysław Stanisław

Читать онлайн книгу.

Pewnego dnia... - Reymont Władysław Stanisław


Скачать книгу

      I

      Pewnego dnia… o świcie, o majowym wczesnym świcie, w małym domku, przypartym do ziemi pokrzywionymi ścianami, otwarło się okienko i w obramieniu1 fuksji2 rozkwitłych zamajaczyła siwa głowa i zaszemrał cichy, monotonny głos.

      Pan Pliszka odmawiał pacierze poranne.

      Miasto spało jeszcze.

      Senne i ciężkie mroki przygniatały świat ciszą, tą dziwną, roztęsknioną, łzawą ciszą świtania…

      Domy, fabryki, ogrody — kłębowiskami ciał bezwładnych i nieprzytomnych majaczyły w mrokach; tylko gdzieniegdzie na dachach, w oślepłych oknach, na czubach drzew ślizgały się brzaski zórz, jakby uśmiechy śniących, jakby spojrzenia zamglone marzeniem, jakby rumieniec trwogi przed dniem, który się już czołgał w przestrzeniach, już się chwiał na krawędziach nocy i zielonymi oczami troski obejmował ziemię…

      Cicho było.

      Modlitwy pana Pliszki szemrały jak młode liście brzóz, a z domów zgubionych w ciemnościach, z rynien niewidzialnych opadały ciężkie krople rosy i biły w dach domku; biły monotonnie, bezustannie… usypiająco…

      Pan Pliszka kończył pacierze i mocno bił się w piersi.

      — Kruczek!

      Pies cicho przybiegł z głębi ciemnej izby i wskoczył na parapet okna.

      — Klęknij, durniu! Służ! Patrz tam! Tam jest, durniu, Pan twojego pana, rozumiesz?

      Kruczek zawarczał, usiadł na ogonie, oparł się grzbietem o fuksje i bezmyślnie patrzył w ciemność.

      — Nie oszukuj Pana Boga! Mądrala, będzie się podpierał!

      Ale Kruczek już nie słuchał pana Pliszki, zeskoczył na podwórze i szczekał pod bramą.

      — Ciemnym i głupim zwierzęciem tylko zostaniesz! — mruknął z goryczą, wynosząc zegarek do okna.

      Zdumiał się, bo była dopiero czwarta; nigdy się tak wcześnie nie budził.

      — Chory jestem czy co?… Półtorej godziny do fabryki!

      Położył się cicho na łóżko, aby nikogo nie budzić, i leżał dosyć długo; z drugiej izby rozlegało się donośne chrapanie kilku śpiących, a od trzeciej, maleńkiej, dochodził częsty kaszel…

      — Buty ma dziurawe i kaszle! — pomyślał i wstał, bo świt już zaglądał w okno i rozbielał wnętrze izdebki.

      A w przestrzeniach wrzał cichy, a śmiertelny bój z dniem zwycięskim. Pan Pliszka siedział w oknie i machinalnie przesuwał ziarna różańca, machinalnie powtarzał pacierz i nadsłuchiwał…

      Jaskółki zaczęły słodko szczebiotać nad oknem, jakby modlitwę do zórz coraz jaśniejszych i do dnia…

      Ziemia jakby się prężyła ze snu, a sadzawki fabryczne, niby oczy pokryte pasmami mglistych bielm3, otwierały powieki zmroków i patrzyły sennie poprzez rzęsy topoli pochylonych nad nimi.

      Czerwone mury fabryk ociekały rosą i drgały w brzaskach jakby dreszczem przebudzenia. Długie szyje kominów fabrycznych, niby żurawie czuwające nad stadem dachów, wyciągały w blaskach świtania dzioby czerwone i piły światło…

      A długie, błotniste drogi, ścieżki, rowy, szyny kolejowe, strugi wody, ulice czarne jeszcze — pod mgłami oddechów prostowały zmęczone, przepracowane ciała, przeciągały się sennie i zapadały w ciężkie, odrętwiające marzenie o długim odpocznieniu, o śnie długim… długim…

      I pan Pliszka marzył; przesuwał różaniec, szeptał modlitwy, błądził oczami po konturach domów — ale nic nie widział, zatopiony w sobie, w jakiejś ciężkiej mgle myśli, w tumanie uczuć rozpierzchłych, w chaosie dziwnych drgnień duszy, dziwnych błysków, przeczuć, słów, obrazów a niepokojów… Kłębiło się w nim i rozrastało coś, czego zupełnie nie rozumiał. Czuł tylko, że przenika go głucha tęsknota — ale za czym?… Nie wiedział, jak nie wiedział nawet nazwy tego uczucia, które mu serce rozprężało…

      Drzewa w pewne dnie marcowe, w straszne dnie słoty i zimna, i wichrów, tak samo tęsknią — ale drzewa tęsknią do wiosny i słońca, a ludzie? Ludzie, jak drzewa wiecznie konające, za tym, co było… tęsknią i płaczą…

      Pan Pliszka ocknął się, bo w mgle szarości zapełniającej podwórze rozległ się ostry, długi, monotonny skrzyp.

      — Antoni! — pomyślał.

      Tak, to był Antoni, stary robotnik, któremu kiedyś wybuch kotła wyparzył oczy, a który teraz pompował wodę na piętra, ciągnął ją kołem ogromnym. Widać go było w brzasku świtania, jakby poza szybą zmatowaną, pochylał się automatycznie, równo, jednakowo, niby wierne ludzkie wahadło…

      A koło skrzypiało przeciągle, jęcząco, krzykiem spracowanego żelaza… A Kruczek namiętnie szczekał na starego kundla, który przyprowadzał ślepca do roboty.

      Pan Pliszka nie mógł się dzisiaj doczekać gwizdawki4.

      Poszedł do kuchenki i po cichu rozpalał ogień na kominku.

      — Czy to już czas? — zapytał głos z kąta przysłoniętego parawanem.

      — Jeszcze, cichocie5, pani, bo się chłopiec obudzi…

      Poszedł do drugiego kąta, gdzie stał drugi parawan; tam spał chłopiec, na stoliku było pełno porozrzucanych książek i kajetów6, tornister leżał na ziemi, a mundur pod stołem…

      Pan Pliszka posprzątał wszystko i poskładał, popatrzył na czerwoną, śpiącą twarz chłopca, uśmiechnął się dziwnie i zabrawszy jego buty, poszedł je czyścić. Na dworze przed domem je czyścił, żeby nie zbudzić nikogo. Buty były mizerne, smutne buty sztubaka7, pełne ran, szwów i łat — liryczne buty nędzy, bez podeszew, wierzchów, obcasów, a z dumnie sterczącymi jedynie całymi uszami. Pan Pliszka je reparował8 i czyścił z miłością prawdziwą, z tym swoim dziwnym, pełnym słodyczy uśmiechem starego psa.

      Dzień już szedł wielkimi krokami, bo już okna na czwartych piętrach były różowe, na trzecich białe, na drugich szare jakby z mgły lodowatej, a na pierwszych połyskiwały twardym, zimnym blaskiem polerowanego bazaltu.

      — Trzeba mu kupić buty — pomyślał i drgnął gwałtownie, bo ochrypły, przeraźliwy głos gwizdawki fabrycznej rozdarł ciszę.

      W izbie powstał gwałtowny ruch wstawania; cztery postaci zamajaczyły na tapczanach i pośpiesznie szykowały się do roboty.

      — Coś mi jest! — pomyślał pan Pliszka i przyśpieszył kroku, bo już z kotłowni buchały czerwone płomienie ognisk, a szyby błyskały w dolnych salach fabryki.

      Stanął na codziennym posterunku przy windzie, pochwycił drucianą linkę i czekał na sygnały.

      Sale były jeszcze ciche, zmroczone, zalane na dole elektrycznym światłem, a w wyższych piętrach przesycone mdłymi brzaskami dnia, w których majaczyły potężne korpusy maszyn, niby stado bydląt potwornych, leżących bezwładnie, a przyczajonych jakby do skoku. Pasy i transmisje9 zwieszały się ciężko niby żyły wyprute, niby ramiona sennie opuszczone.

      Robotnicy wpadali pośpiesznie, witali się skinieniem, oglądali tępo po salach i przywierali do maszyn cicho i pokornie, z jakąś uległością bojaźliwą. Nie dokończone w drodze pacierze brzmiały gdzieniegdzie wpośród żelaznych szkieletów maszyn; gdzieniegdzie rozmowa, czasem trwożny głos zabrzmiał głośniej, ale przycichał natychmiast, tylko zmęczone spojrzenia biegały ku oknom, poza którymi stały zielone drzewa, ku polom, jakie widać było pokryte młodą runią10


Скачать книгу

<p>1</p>

obramienie — oprawa otaczająca otwór. [przypis edytorski]

<p>2</p>

fuksja — roślina o zwisających kwiatach, najczęściej czerwonych lub fioletowych, pochodząca z Ameryki Śr. i Płd. [przypis edytorski]

<p>3</p>

bielmo — zmętnienie rogówki w oku. [przypis edytorski]

<p>4</p>

gwizdawka — urządzenie sygnalizacyjne połączone z maszyną parową, daw. używane w fabrykach i parowozach. [przypis edytorski]

<p>5</p>

cichocie (gw.) — bądźcie cicho. [przypis edytorski]

<p>6</p>

kajet (daw.) — zeszyt. [przypis edytorski]

<p>7</p>

sztubak (daw.) —uczeń. [przypis edytorski]

<p>8</p>

reparować (daw., gw.) — reperować. [przypis edytorski]

<p>9</p>

transmisja (daw. techn.) — układ transmisji mocy, przenoszący energię silnika do napędzanych urządzeń. [przypis edytorski]

<p>10</p>

ruń — zieleniejąca roślinność; wschodzące zboże. [przypis edytorski]