Pewnego dnia.... Reymont Władysław Stanisław

Читать онлайн книгу.

Pewnego dnia... - Reymont Władysław Stanisław


Скачать книгу
murami krzyk maszyn zwyciężonych i puszczonych w ruch.

      — Winda! czwarte! — huczał głos ponurym echem w głębokiej, ciemnej studni czteropiętrowej, w której pracował pan Pliszka ze swoją windą.

      Pociągnął za sznur i płynął cicho w górę, bez szelestu, jak potworny pająk po sieci rozpiętej.

      — Winda, farbiarnia!

      Zapadał znowu na dół, w ciemności; tylko przez czworokątne otwory w ścianach migały mu przed oczyma jak w kalejdoskopie piętra, sale, ludzie, maszyny, towary, okna. Minął suszarnię, jasną, zróżowioną blaskami poranku strefę, która owiała go rozpalonym, straszliwie suchym powietrzem i głuchym, niepokojącym szumem maszyn, pokrytych w metalowe pudła; spadł przez apreturę11, przez warstwy zapachów sody, mydła szarego, rozgrzanych smarów, chlorku, wilgotnych a gorących wyziewów prasowanych materiałów i przez szary, rozłzawiony odblask dnia trzeciego piętra; przedzierał się przez postrzygalnię12, przez dziwny, białawy świat pyłów bawełnianych, w których połyskiwały zimno długie, poskręcane ostrza maszyn strzyżących, a ludzie majaczyli jakby w tumanie13 śnieżnym, niby gorączkowa wizja rozszalałej w męce pracy fabryki.

      A potem, niżej jeszcze — przez pralnię, przez gąszcz stłoczonych, rozkrzyczanych warsztatów, przez sieć pasów i transmisji, co tysiącami ramion, niby głowonogi potworne, dusiły wszystko, obejmowały sobą, goniły, chwytały, spadały spod sufitów, rzucały się przez piętra, przez mury, przez dziedzińce i zdyszane a niezmożone rzucały się na wały, na koła, ześlizgiwały się, podnosiły, okręcały wszędzie i przeniknięte mocą straszną, rozszalałe, dzikie w swej potędze — przepełniały fabrykę przyciszonym a strasznym krzykiem triumfu!

      — Zaraz, odniosę tylko blaszankę i pójdę.

      — To musi być ciężko Antosiowi tak się ciągle uczyć, co?

      — Ciężko? Nie, nie! — odparł cicho chłopiec, zapatrzony w płat słońca lśniącego w zbiorniku wody.

      — Ale! Ale! — powiedział wątpiąco pan Pliszka.

      Milczeli. Antoś patrzył na sadzawkę, bo słońce wlekło złote włosy po wodzie, poprzez cienie drzew stojących dookoła, a pan Pliszka patrzył na jego żółtą, mizerną twarz i oczy zaczerwienione i na jego mizerne buty, a potem westchnął ciężko i słuchał cichych rozmów robotników siedzących na cembrowinach sadzawek, grzejących się w słońcu.

      — Wie pan Pliszka? Pojedziemy z mamą w Zielone Świątki na wieś.

      — Na wieś! Po co? — zdziwił się ogromnie.

      — Po co? Odpocząć na świeże powietrze… no…

      — Cóż tam dobrego na wsi? Lepiej by Antoś siedział w domu i uczył się… butów ano14 szkoda.

      Antoś spojrzał na niego gniewnie, zabrał blaszankę i poszedł.

      Pan Pliszka zapalił fajeczkę i ciągnął z wolna dymek.

      — Aha! Kupię mu buty, jak przyjedzie ze wsi… podarłby przez dwa dni… Cóż oni będą robić na wsi? Głupi…

      Wytrząsnął śpiesznie fajkę, bo gwizdawka już wołała do roboty.

      Nie myślał długo o tej wsi, bo znowu huczało pod nim i nad nim.

      — Winda! Suszarnia!

      — Winda! Apretura!

      — Winda! Farbiarnia!

      Jeździł znowu, woził, przystawał, zabierał, wyrzucał, ale jakoś tego nie spostrzegał, bo utkwiło mu w mózgu pytanie: Po co oni pojadą na wieś?

      Szczerze i zupełnie tego nie rozumiał i dlatego pewnie się tak męczył.

      Naraz drgnął i zwrócił uwagę na rozmowę, jaką pośpiesznie prowadzili jego współlokatorzy; wiózł ich z dołu na czwarte, z wózkami pełnymi mokrego towaru.

      — Jedziesz, Adam!

      — Pojadę. Nie widziałem już ojców od kopania15.

      — To w sobotę na noc, co?

      — A tak, dwa dni świąt.

      — Już krzyża ani rąk nie czuję od tej piekielnej roboty.

      — A mnie tak jakoś w piersiach boli.

      — To Zielone Świątki, co?

      — Juści, nie wiesz to?

      — A w tej fabryce to się już człowiekowi we łbie przewraca.

      — Gdzie się wybierasz? — zapytał prędko pan Pliszka.

      — Do domu na święta.

      — Daleko?

      — I, nie… Koleją do Łukowa, a tam będzie z milkę piechotą.

      — Łuków… Łuków… tam gdzie jest Szlachecka Wola!

      — To w naszej parafii, o miedzę od naszej wsi…

      — To wy z której wsi?

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.

      1

       obramienie — oprawa otaczająca otwór. [przypis edytorski]

      2

       fuksja — roślina o zwisających kwiatach, najczęściej czerwonych lub fioletowych, pochodząca z Ameryki Śr. i Płd. [przypis edytorski]

      3

       bielmo — zmętnienie rogówki w oku. [przypis edytorski]

      4

       gwizdawka — urządzenie sygnalizacyjne połączone z maszyną parową, daw. używane w fabrykach i parowozach. [przypis edytorski]

      5

       cichocie (gw.) — bądźcie cicho. [przypis edytorski]

      6

       kajet (daw.) — zeszyt. [przypis edytorski]

      7


Скачать книгу


<p>11</p>

apretura (z fr. appreter: wykańczać) — wykańczanie, uszlachetnianie tkanin, m. in. przez nasycanie substancjami zmiękczającymi; tu: dział fabryki włókienniczej, w którym te czynności się wykonuje. [przypis edytorski]

<p>12</p>

postrzygalnia — dział fabryki włókienniczej, w którym wykonuje się postrzyganie (strzyżenie) tkaniny z meszku i wystających nad powierzchnię włókien. [przypis edytorski]

<p>13</p>

tuman — kłąb czegoś sypkiego (np. płatów śniegowych) lub lotnego (pary wodnej) unoszący się w powietrzu i powodujący jego nieprzejrzystość. [przypis edytorski]

<p>14</p>

ano (daw.) — tylko. [przypis edytorski]

<p>15</p>

kopanie — wykopki, zbieranie ziemniaków. [przypis edytorski]