Lato leśnych ludzi. Rodziewiczówna Maria

Читать онлайн книгу.

Lato leśnych ludzi - Rodziewiczówna Maria


Скачать книгу
rejwach i nagle ze spiżarni wyleciał Kuba rozfukany, z nastroszonym pióropuszem, wdrapał się na szczyt lipy i stamtąd skrzeczał i krzyczał.

      – Co się stało? Co Kubie za krzywda? – zawołał Rosomak troskliwie.

      – Krzywda! Właśnie! – odparł Żuraw. – Zepsuł trzy worki, pogryzł pudełko, ukąsił mnie w ucho, a teraz krzyczy ratunku! Kończcie, bo krupnik gotów!

      – Oj, i moje kiszki gotowe! – wyprostował się Pantera. – Przepłoszyliśmy mrowie, umietli, reszta na potem! Jeść!

      – Naprzód domowniki! – przypomniał Rosomak.

      – Prawda! – zakrzątał się Pantera.

      Rzucił się do spiżarni, do sieni i wyniósł przed furtkę dwa pełne wiadra, jedno kartofli, drugie owsa. Wtedy zdjął ze ściany w izbie trąbkę i zagrał pobudkę.

      Dźwięk uderzył w ciszę, poleciał w las, rozdygotał powietrze, a był to sygnał dobrze snadź znany, bo odpowiedziało mu rżenie i daleki odgłos kołatki Hatory. Oparci o płot leśni ludzie czekali. Pierwsza zdążyła klacz i parskając z uciechy, wnurzyła łeb w obrok; flegmatyczniej nadciągała Hatora, Pantera przykucnął do jej boku ze skopkiem.

      – Pięknie proszę o „mlimli”, Hator! A nie żałuj, bośmy zdrożeni i świeżo osiedli! – przemawiał do niej przypochlebnie.

      – Obiad na stole! – zawołał Żuraw z izby.

      Na białym stole klonowym pod obrazami leżał bochen chleba, parowała misa pięknie malowana, leżały drewniane łyżki.

      Gospodarny Żuraw już nawet więzią kaczeńców ozdobił nakrycie. Zajęli swe miejsca na ławach i jak ludzie rzetelnie głodni czerpali z misy w milczeniu. Asystował Kuba, próbując z każdej kromki chleba, aż z niesmakiem otarł pyszczek o rękaw Rosomaka, skoczył na ramę okna i zabrał się do południowej drzemki.

      Stanowczo ludzie jadają niesmaczne rzeczy – pomyślał z grymasem, przymykając oczy.

      Gdy łyżki zagrzechotały po dnie misy, Rosomak rzekł:

      – Ja zaraz czółnem ruszę, rybne tonie obejrzę i kosze zastawię. Pantera obejrzy i do porządku doprowadzi stajenkę dla domowników. Żuraw chałupę do reszty wyczyści i obejrzy warzywnik. Jutro wszyscy razem grzędy skopiemy i obsadzim.

      – Przede wszystkim ja bym rad zmienić skórę – rzekł Pantera, patrząc po swym ubraniu.

      – Ano, idźcie do komory i przebierajcie się, ja ino fajkę wypalę! Chodaki też trzeba namoczyć.

      Komora była za sienią, szeroka, widna. Tam też nocował Rosomak z Żurawiem. Pantera miał swe posłanie w alkierzu za izbą.

      Gdy leśni ludzie wrócili do izby, byli zmienieni zupełnie. Mieli na sobie tylko szare płótno, na nogach lekkie lipowe chodaki; pas rzemienny z nożem w pochwie obciskał luźną kurtkę; na głowie filcowy kapelusz.

      – Dopiero las nas za swoich uzna! – zaśmiał się z uciechą Pantera, biorąc siekierę i zabierając się do swej roboty około stajenki. Żuraw zaczął zmywać statki11, więc się i Rosomak ruszył.

      Przebrał się i on, rozprostował z rozkoszą członki, wyładował z wozu swoją osobistą skrzynkę, pełną książek zoologicznych, przyrządów do kolekcji przyrodniczych i tysiące drobiazgów, których do studiów używał i strzegł jak oka w głowie.

      Potem umieścił wysoko w podsieniu u pułapu stary rękaw od kożucha, nocne mieszkanie Kuby, i but z Tupciem położył u węgła, a wreszcie obładował się koszami na ryby, wziął wiosło, siekierę i poszedł do czółna. Miało ono swą przystań za krynicą, pod starą olchą nad strugą. Rosomak wylał ze dna deszczową wodę, władował kosze, odczepił łozową wić i odbił od brzegu.

      Droga była bez kresu, bo błotne obszary zalane były wodą i płynąć można było, kędy wola, wśród łóz ledwie zieleniejących i młodych pędów szuwarów. Na wodzie słał się „czarnygłów”, ulubiona wiosenna pasza Hatory i klaczy, toteż je spotkał żerujące po brzuch w wodzie.

      Podniosły łby i rozmówili się „po leśnemu”.

      – Dobre, zdrowe! – parsknęła Łatana Skóra.

      – Trochę za wodniste! – zamruczała Hatora.

      Pogłaskał je z czółna i ostrzegł:

      – A pamiętajcie nie iść do topieli za krynicę, skąd was wywlekliśmy na sznurek zeszłego lata. I nam, i wam mało brakowało do śmierci wtedy. Pamiętajcie, łakomce!

      Chmary błotnego ptactwa rajcowały nad tą płytką wodą. Hryce, czajki, kuliki, bekasy wrzask czyniły weselny; miodem pachniały złote kiście łozowe, balsamem pękające brzozy i olszyny; wiosło zgarniało złote kaczeńce i kępy wodnej mięty, a słońce, cuda czyniące, śmiało się do swego dzieła.

      Rosomak dopłynął do chruścianego płotu rybackiego i świadomy gruntu czółno o kołek wicią zaczepił i wszedł w wodę.

      Zrewidował, brodząc, całość płotu, szczeliny łozą obetkał i w gardziel, kędy nurt biegł, kosz zastawił.

      Nie spieszył, robił powoli, obserwując, zachowując praktyki rybackie, wnioskując o połowie wedle spostrzeżeń różnych, robotą swą tak zajęty, jak skrzydlate rybołowy krążące nad nim bez trwogi.

      Bo leśni ludzie znali zasady obcowania z naturą. Unikali gwałtownych ruchów, hałasu, płoszenia, gonienia, trwogi.

      W chałupie była strzelba od wypadku, ale wypadek zdarzał się niesłychanie rzadko, chyba sąd nad niepoprawnym zwierzęcym zbrodniarzem. Z kołatką Hatory, z trąbką obiadową zwierz i ptak oswajał się rychło i wiedział bór cały, że od tych trzech ludzi nie przyjdzie żadna napaść i krzywda.

      Szara, mała łódka, szary w niej człowiek garnący wodę powolnym ruchem wiosła – był to obraz znany ptactwu, codzienny, pospolity, tak że czajki nie urządzały swych forteli, by go od gniazda odprowadzić, a stadka cyranek żerowały nietrwożne przy szlaku łodzi.

      Rosomak założył drugi kosz i trzeci, opłynął najlepsze tonie i zatoki, przepatrzył różne rybie kryjówki, odnowił zeszłoroczne znajomości ze współtowarzyszami leśnego bytu i zupełnie o czasie zapomniał.

      Bobrował12 właśnie po zakątkach jeziora, w które się ruczaj rozlewał u wzgórzy piaszczystych na zachodzie, gdy nagle rozdarł powietrze drapieżnie wielogłosy okrzyk przeciągły.

      Była w tym chrapliwość bojowych starodawnych surm i jakby wołanie i odzew strażniczej czujności.

      – Hej – czuj – stróżuj! Hej – czuj – stróżuj! Wieczorne tuż zorze – wieczorny – tuż czas! Hej – czuj – stróżuj!

      To z błot niedostępnych dawały wieczorny sygnał żurawie-wartowniki.

      Rosomak spojrzał na słońce i posłuszny hejnałowi zwrócił łódź ku chacie.

      Czuby drzew były już czerwonozłote, z ziemi wstawały srebrne mgły, ptactwo śpieszyło to z posiłkiem, to z ostatnim źdźbłem na gniazdo, bo czas nadchodził wieczornych pacierzy i spoczynku.

      Spóźnię się! – pomyślał Rosomak, bo śpieszyć się nie mógł, by nie płoszyć i trwożyć reszty mieszkańców.

      A hejnał leciał po trzykroć, coraz przeciąglejszy, stanowczy.

      – Wieczorne już zorze! Wieczorny już czas! Hej, czuj, czuj!

      Zawrzało całe błoto rajkotem kum-żab, zielonogłowe kaczory poczęły pluskać na szersze wody i chrapliwie wabić; mgły zakołysały się do tańca, ruczaj się pomarszczył od żerujących ryb; górą na niebie białe obłoczki, jak róże,


Скачать книгу

<p>11</p>

statki (daw.) – naczynia. [przypis edytorski]

<p>12</p>

bobrować – przeszukiwać, poszukiwać czegoś. [przypis edytorski]