Między ustami a brzegiem pucharu. Rodziewiczówna Maria
Читать онлайн книгу.się na powtórne odwiedziny. Miała dosyć próby.
Stary doktor postawił na swoim. Szrama została pomimo zimnej wody i innych sposobów; rozcinała czoło wyraźną poprzeczną bruzdą.
Honor swój niemiecki opłacił Wentzel, a może piękne oczy nieznajomej dziewczyny odjęły mu zręczność i siłę.
Miał pamiątkę po owej burzliwej nocy. Klął ją w duchu, gdy wreszcie wygojony stroił się pewnego wieczora do teatru.
Doktor Voss zjawił się właśnie na zły humor, a nie wiedząc o tym, począł burczeć na wybryki. W rezultacie pokłócili się okropnie: medyk z całą flegmą, Wentzel z ogniem wcale nie germańskim.
Voss potarł swą górną wargę, co robił zawsze, gdy miał wygłosić ważne zdanie, i rzekł:
– Pan hrabia jest niecierpliwy, nierozsądny, i nielogiczny… Typowy Słowianin.
Tego było za wiele. Croy-Dülmen skoczył, jakby skorpiona nadeptał.
– Kreutzdonnerwetter51! – zaklął jak dragon. – Jak mi pan jeszcze piśniesz słowo…
– To co? – prawił spokojnie medyk. – Ja się bić nie umiem, a spostrzeżenie fizjologiczne nie jest przecież obrazą. Pan hrabia rodzi się z Polki, to pewnik; że ród matki wpływa bardzo silnie na dzieci, to drugi pewnik; a że pan bardzo do matki podobny, to trzeci! Dixi52.
– A ja dixi, że wasze fizjologie to brednie, a wy sami stado wariatów! Jestem Niemiec i basta!
– Po ojcu prawdopodobnie!
– Jak to prawdopodobnie? – krzyknął młody człowiek, czerwieniejąc z pasji. – Śmiesz o mojej matce mówić podobny frazes!
– Mówię: prawdopodobnie, bo pani hrabina była Polką, a tamte kobiety są do prawdy podobne. Nasze damy – to co innego. Żeby na przykład hrabina Carolath miała syna, powiedziałbym…
– Daj mi spokój z hrabiną Carolath! Nie ciekawym tego, co powiesz! – przerwał niecierpliwie hrabia. – Idę do teatru. Zeszpeciłeś mnie na wieki, a teraz prawisz brednie, które ci tylko dlatego darowuję, żeś stary! Niech piekło pochłonie chirurgię! Z wami razem, naturalnie! Urban, konie!
W teatrze piękny panicz w krzesłach i piękna pani w loży zamienili krótkie, ale wymowne spojrzenia. Nie było na nic więcej czasu; ale koledzy wzięli w swój środek Wentzla; układano kolację z aktorkami.
Dopiero w antrakcie hrabina Aurora zwróciła swój śliczny profil do drzwi loży i powitała wchodzącego uśmiechem syreny.
Tysiące oczu patrzyło na nich, więc on się ukłonił głęboko i usiadł naprzeciw niej.
– Wyglądamy tak niewinnie jak stary radca z sędziwą ochmistrzynią dworu – zrobił półgłosem uwagę Wentzel.
– Mauvais sujet53! – upomniała go za koncept. – Czy wiesz, że ci ładnie z tą blizną, heros balafré54. Ale bić się nie było o co, doprawdy! Wiesz, ja bardzo lubię Polaków.
– Jakbyś znała choć jednego.
– No, chociażby ty, przez pół.
Rzucił się niecierpliwie.
– Znowu! Ja się dziś wścieknę chyba! Ja nie jestem, nie będę, nie chcę być Polakiem! Co się ludziom dzieje! Sprzysięgli się mnie torturować!
– A to się nie broń, jeśli chcesz, żeby ci dali pokój! Le grand malheur55! Pogadają i ucichną. A jak będziesz się afiszował niemczyzną, to ci na złość będą dowodzili, żeś Polak z krwi i kości.
Pierwszy raz i zapewne jedyny zrobiła hrabina Aurora tak trafną uwagę, ale to nie rozmarszczyło czoła młodego człowieka.
Nie znalazł dla niej uśmiechu, gryzł niecierpliwie wąsy i kręcił brodę.
Trąciła go nieznacznie pantofelkiem.
– Powiem ci coś niemiłego, jeśli mnie nie będziesz bawił. Patrz, ty specjalisto od ładnych twarzyczek, kto to nowy w loży naprzeciw? Co za pyszne opale! Mówią, że to kamienie, qui portent malheur56! Znasz tę damę?
Hrabia machinalnie podniósł oczy, spojrzał we wskazanym kierunku i aż się cofnął z podziwu. Dama w opalach nie był to nikt inny, tylko jego nieznajoma.
Ruch nie uszedł oka hrabiny.
– Ach, comme tu prends feu57! – rzekła z dąsem.
– Nie wiedziałaś o tym? – spytał z lekką ironią.
– Monstre58! – trąciła go znowu pantofelkiem. – Znasz tę damę?… Skąd ona?
– Z San Marino.
– Gdzie to jest? Na prowincji? We Włoszech?
– A gdzieś tam blisko! Nie pamiętam.
Opędzał się od pytań, a oczu nie spuszczał z loży naprzeciw.
Nieznajoma nie była sama. Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn; jeden stary, siwy – drugi młody, blondynek, z jeżowatą czupryną i swawolą w oczach. Rozmawiali z sobą poufale i, o dziwo, obywatelka spartańskiej republiki uśmiechała się lekko niekiedy, a chłopcu iskrzyły się do niej źrenice i co chwila błyskały białe zęby w serdecznej, ochoczej wesołości.
Wentzel Croy-Dülmen wciąż patrzył, znosząc obojętnie impertynencje obrażonej hrabiny. Tupała nóżkami z wściekłości.
– Tu es d'une grossièreté horrible59! Idź, przynieś mi cukierków! Nie połykaj jej oczami. Nie puszczę cię! Nie masz prawa tam iść, rozumiesz? Nie pozwalam! Tam nie ma miejsca dla ciebie. Ten blondynek…
– Auroro! – szepnął z wyrzutem.
– Gdzieś ją poznał? Mów! Że też tobie żadna nie ujdzie! Ach, wpakowałabym cię z przyjemnością na statek admiralski z zakazem odwiedzania portów! Co to za jedna?
– Obywatelka rzeczypospolitej San Marino.
– Tu es stupide60… z tą twoją rzecząpospolitą!
– Cóż robić! Nie mogę cię lepiej objaśnić, bo sam więcej nie wiem!
– A ja ci mówię, że to nie żadne San Marino. To jest niezawodnie ktoś z Polski. Ces Slaves ont leur type à part61. Wiesz, że ona nawet do ciebie podobna.
Nareszcie znalazła hrabina sposób na swego kochanka.
Spojrzał na nią piorunującym wzrokiem, wziął kapelusz, ukłonił się i wyszedł. Była pewna, że już nie spojrzy na lożę.
Po chwili ujrzała go w krzesłach. Istotnie, nie patrzył ani na prawo, ani na lewo, ale na scenę. Zdawał się zajęty jedynie sztuką. W drugim antrakcie przysłał jej stosy cukrów, sam poszedł na cygaro z kolegami. Nie wspomniał o damie w opalach, ale inni już ją spostrzegli.
– Alzatka! – zdecydował Herbert.
– Mniejsza skąd, ale piękna. Co za szyk królewski!
Wertheima nie było. Leczył się jeszcze. Więc Wentzel ze swą znajomością się nie pochwalił. Co prawda, nie było tak bardzo czym.
Przypuszczenie Herberta uderzyło go.
– Byłeś
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61