Ogniem i mieczem, tom drugi. Генрик Сенкевич
Читать онлайн книгу.trzech dniach w Jarmolińcach! – powtórzyli Zagłoba, Wołodyjowski i Podbipięta.
Rozdział VI
Gdy pan Zagłoba znalazł się sam na czele swego oddziału, zrobiło mu się zrazu jakoś niesmaczno, a nawet wcale straszno, i dużo byłby za to dał, żeby mieć koło siebie Skrzetuskiego, Wołodyjowskiego albo pana Longina, których w duszy najmocniej podziwiał i przy których czuł się zupełnie bezpieczny, tak ślepo wierzył w ich obrotność i męstwo.
Jechał więc z początku dość posępnie na czele swego oddziału i rozglądając się podejrzliwie na wszystkie strony, myślą mierzył niebezpieczeństwa, na jakie mógł się natknąć, i mruczał:
– Zawsze raźniej by było, żeby który z nich był tutaj. Do czego Bóg kogo przeznaczył, do tego go stworzył; a ci trzej powinni byli bąkami207 się porodzić, bo na krwi lubią siadać. Tak im właśnie na wojnie, jako innym przy dzbanie albo jako rybom we wodzie. W to im graj. Brzuchy mają lekkie, ale ręce ciężkie. Skrzetuskiego widziałem przy robocie i wiem, jako jest peritus208. Tak on trzepie ludzi, jak mnichy pacierze. Jego to rzemiosło ulubione. Ów Litwin, co własnej głowy nie ma, a trzech obcych szuka, nic na szwank nie wystawia; najmniej znam tego małego fircyka, ale osa też to musi być nie lada, miarkując z tego, com pod Konstantynowem209 widział i co mnie Skrzetuski o nim powiadał – osa to musi być! Szczęściem, niedaleko on ode mnie ciągnie i myślę, że najlepiej zrobię, jak się z nim połączę, bo jeśli wiem, dokąd iść, to niech mnie kaczki zdepczą.
Pan Zagłoba uczuł się bardzo samotnym na świecie, aż się sam swej samotności użalił.
– Tak to, tak! – mruczał. – Każdy ma się na kogoś obejrzeć, a ja co? Ni towarzysza, ni ojca, ni matki. Sierotam jest – i kwita!
W tej chwili wachmistrz Kosmacz zbliżył się ku niemu:
– Mości komendancie, dokąd idziemy?
– Dokąd idziemy? – powtórzył Zagłoba. – Co?
Nagle wyprostował się w siodle i wąsa pokręcił.
– Do Kamieńca210, jeśli taka będzie moja wola! Rozumiesz, mości wachmistrzu?
Wachmistrz skłonił się i cofnął w milczeniu do szeregów, nie zdając sobie sprawy, dlaczego się komendant rozsierdził, pan Zagłoba zaś cisnął jeszcze okolicy kilka groźnych spojrzeń, następnie uspokoił się i mruczał dalej:
– Jeśli do Kamieńca pójdę, pozwolę sobie dać sto kijów w pięty turecką modą. Tfu! tfu! żeby który z tamtych był przy mnie, więcej czułbym w sobie ducha. Co ja pocznę ze stem ludzi211? Wolałbym być już sam, bo wówczas człek w fortele dufa212. A teraz za dużo nas, by fortelami wojować, a za mało do obrony. Bardzo to niefortunna myśl przyszła Skrzetuskiemu do głowy, żeby podjazd rozdzielać. I gdzie ja pójdę? Wiem, co za mną, ale kto mnie powie, co przede mną, i kto mi zaręczy, czy diabli tam jakiej pułapki nie nastawili? Krzywonos213 i Bohun! Dobra sfora! Żeby ich diabli obłuszczyli! Boże mnie broń przynajmniej od Bohuna. Skrzetuski życzy sobie się z nim spotkać – wysłuchaj go, Panie! Życzę mu tego, czego sobie sam życzy, bom mu przyjaciel… – amen! Dotrę do Zbrucza i wrócę do Jarmoliniec214, a języków więcej im przywiodę, niż sami chcą. O to nietrudno.
Wtem Kosmacz zbliżył się ku niemu.
– Mości komendancie, jakowychś jeźdźców za wzgórzem widać.
– Niech jadą do diabła! Gdzie? gdzie?
– Ano tam, za górą. Znaki widziałem.
– Wojsko?
– Zdaje się, wojsko.
– Niech ich psi kąsają. A siła215 ich?
– Nie wiadomo, bo daleko. Byśmy się tu za one skały ukryli, wpadniemy na nich niespodzianie, bo tędy im droga. Jeśli potęga za wielka, to pan Wołodyjowski niedaleko, strzały usłyszy i na pomoc skoczy.
Panu Zagłobie odwaga uderzyła niespodzianie do głowy jak wino. Być może, że to desperacja dała mu taki do czynu pochop; być może nadzieja, że pan Wołodyjowski jeszcze blisko, dość, że gołą szablą błysnął, oczyma zatoczył straszliwie i zakrzyknął:
– Ukryć się za skały! Wpadniemy na nich niespodzianie! Pokażemy tym hultajom!…
Sprawni żołnierze książęcy z miejsca zawrócili pod skały i w mgnieniu oka ustawili się w szyku bojowym, gotowi do niespodzianego napadu.
Upłynęła godzina; na koniec dał się słyszeć gwar zbliżających się ludzi, echo niosło nutę wesołych pieśni, a po chwili jeszcze do uszu czatujących w zasadzce doszły odgłosy skrzypków, dud i bębenka. Wachmistrz zbliżył się znów do pana Zagłoby i rzekł:
– To nie wojsko, panie komendancie, nie Kozacy; to wesele.
– Wesele? – rzekł Zagłoba. – Zagramże ja im, niech poczekają!
To rzekłszy ruszył koniem, za nim wyjechali żołnierze i ustawili się szeregiem na drodze.
– Za mną! – krzyknął groźnie Zagłoba.
Linia ruszyła kłusem, potem galopem – i okrążywszy skałę stanęła nagle tuż przed gromadą ludzi zmieszanych i strwożonych niespodzianym widokiem.
– Stój! stój! – wołano z obu stron.
Było to istotnie chłopskie wesele. Naprzód jechali konną dudziarz, teorbanista216, skrzypek i dwaj „dowbysze217”, trochę już pijani, wycinając od ucha skoczne kołomyjki. Za nimi panna młoda, hoża dziewczyna w ciemnym żupanie i z włosami rozpuszczonymi na ramiona. Otaczały ją drużki śpiewające pieśni i niosące ponawlekane na ręce wieńce – a wszystkie dziewki na koniach, siedzące po męsku, wystrojone, ubrane w polne kwiaty, wyglądały z dala jak zastęp kraśnych Kozaków. W drugim szeregu jechał na dzielnym koniu pan młody wśród drużbów z wieńcami na długich, podobnych do spis218 tyczkach; orszak zamykali rodzice nowożeńców i goście, wszyscy konno. Jedynie beczki z gorzałką, miodem i piwem jechały na lekkich, wymoszczonych słomą wózkach, bełkocąc smakowicie po nierównej kamienistej drodze.
– Stój! Stój! – wołano z obu stron, po czym orszak weselny pomieszał się. Dziewczęta podniosły krzyk przeraźliwy i cofnęły się w tył, zaś parobcy i starsi drużbowie skoczyli naprzód, by piersiami zasłonić mołodycie219 przed niespodzianym napadem.
Pan Zagłoba skoczył tuż przed nich i machając szablą, świecąc nią w oczy przerażonemu chłopstwu, począł wrzeszczeć:
– Ha! skurczybyki, psie chwosty220, rebelizanty! Do buntu wam się zachciało! Za Krzywonosem trzymacie, łajdaki? Na przeszpiegi jeździcie? Drogę wojsku tamujecie? Na szlachtę ręce podnosicie? Dam ja wam, pieskie dusze bezecne! W dyby pokuć każę, na pal powbijać, o szelmy! O poganie! Teraz za wszystkie zbrodnie zapłacicie!
Stary i biały jak gołąb drużba zeskoczył z konia, zbliżył się do szlachcica i chwyciwszy go pokornie za strzemię począł kłaniać się w pas a błagać:
– Zmiłujcie się, jasny rycerzu, nie gubcie biednych ludzi, Bóg nam świadek,
207
208
209
210
211
212
213
214
215
216
217
218
219
220