Kroniki włoskie. Стендаль
Читать онлайн книгу.tej chwili młody Branciforte uczuł pokusę bardzo w tej epoce rzadką: koń kroczył samym brzegiem, tak że chwilami fala zalewała jego kopyta; przyszło Julianowi na myśl, aby go pchnąć w morze i położyć w ten sposób koniec okrutnemu losowi, którego był pastwą. Co pocznie z sobą, skoro jedyna istota, która dała mu niekiedy uczuć istnienie szczęścia, opuściła go! Ale zatrzymała go jedna myśl: „Czym są męki, które cierpię – powiedział sobie – w porównaniu z tymi, które wycierpię kiedyś, skoro raz zakończę to nędzne życie? Helena nie będzie już dla mnie po prostu obojętna jak teraz; ujrzę ją w ramionach rywala, a rywalem tym będzie jaki panek rzymski, bogaty i poważany; aby bowiem udręczyć moją duszę, biesy będą szukały najokrutniejszych obrazów, to ich obowiązek. Tak więc nie zdołam znaleźć zapomnienia o Helenie, nawet w śmierci; co więcej, miłość moja zdwoi się, skoro to jest najpewniejszy środek, jaki znajdzie wiekuista potęga, aby mnie skarać za okropny grzech, który popełniłem.”
Aby do reszty odpędzić pokusę, Julian zacząl pobożnie odmawiać Zdrowaś! Dźwięk porannego Ave, modlitwy poświęconej Madonnie, omamił go niegdyś i skłonił do szlachetnego czynu, który obecnie uważał za największy błąd swego życia. Ale przez szacunek nie śmiał posuwać się dalej i wyrazić całej myśli. „Jeżeli z natchnienia Madonny popełniłem straszny błąd, czyż nie powinna ona, w swej nieskończonej sprawiedliwości, znaleźć jakiegoś sposobu, aby mi wrócić szczęście?”
Ta myśl o sprawiedliwości Madonny ukoiła stopniowo jego rozpacz. Podniósł głowę i ujrzał na wprost siebie, za Albano i jego lasami, owo Monte Cavi, okryte ciemną zielenią, i ów święty klasztor, którego ranne Ave przywiodło Juliana do tego, co nazywał obecnie haniebną głupotą. Niespodziewany widok świętego miejsca pocieszył go.
– Nie – wykrzyknął – niepodobna, aby mnie Madonna opuściła! Gdyby Helena była moją żoną, jak się na to godziło jej serce i jak tego żądała moja godność męska, wieść o śmierci brata byłaby napotkała w jej duszy pamięć węzłów spajających ją ze mną. Powiedziałaby sobie, że należała do mnie dawno przed nieszczęśnym wypadkiem, który na polu bitwy zetknął mnie z Fabiem. Był o dwa lata starszy ode mnie, bieglejszy w robieniu bronią, dzielniejszy, silniejszy. Tysiąc argumentów stanęłoby mej żonie za dowód, że ja nie szukałem walki. Przypomniałaby sobie, że nigdy nie żywiłem nienawiści do jej brata, nawet wówczas, gdy wypalił do niej z muszkietu. Pomnę, że na pierwszej schadzce, po powrocie z Rzymu, mówiłem: „Cóż chcesz? honor tak nakazywał; nie mogę go potępić jako brata!”
Odzyskawszy nadzieję mocą nabożeństwa do Madonny, Julian pchnął żywiej konia i w kilka godzin przybył na kwaterę swej kompanii. Zastał ją na wymarszu: ruszano na gościniec wiodący z Neapolu do Rzymu, przez Monte Cassino. Młody kapitan zmienił konia i ruszył z żołnierzami. Nie bito się tego dnia. Julian nie spytał, po co idą, mało go to obchodziło. W chwili gdy się znalazł na czele żołnierzy, los jego przedstawił mu się z innej perspektywy. „Jestem po prostu głupiec – powiadał sobie – nie powinienem był opuszczać Castro. Helena jest prawdopodobnie mniej winna, niż sobie wyobraziłem w pierwszym uniesieniu. Nie, ta dusza tak prosta i czysta, której pierwsze drgnienia miłosne zrodziły się w mych oczach, nie przestała należeć do mnie! Kochała mnie tak głęboko, tak szczerze! Czyż nie ofiarowywała się dziesięć razy uciec ze mną, biedakiem, aby wziąć ślub u jakiego mnicha w Monte Cavi! Powinienem był w Castro uzyskać przede wszystkim drugą schadzkę i przemówić jej do rozsądku. Doprawdy, namiętność czyni mnie niedorzecznym jak dziecko! Boże, czemuż nie mam przyjaciela, aby go błagać o radę! Ten sam krok wydaje mi się w ciągu dwóch minut na przemian okropny i wyborny!”
Wieczorem, kiedy kompania opuszczała gościniec, aby wrócić do lasu, Julian zbliżył się do księcia i spytał, czy nie mógłby zostać jeszcze kilka dni w wiadomym miejscu.
– Ruszaj do wszystkich diabłów! – wrzasnął Fabrycy. – Czy myślisz, że to jest czas na głupstwa?
W godzinę później Julian puścił się z powrotem do Castro. Zastał tam swoich ludzi; ale po swym wyniosłym rozstaniu z Heleną nie wiedział, jak pisać do niej. Pierwszy jego list zawierał tylko te słowa: „Czy zechcesz mnie przyjąć najbliższej nocy?” – „Możesz przyjść” – było też jedyną odpowiedzią.
Po odjeździe Juliana Helena sądziła, że ją rzucił na zawsze. Wówczas uczuła całą wagę słów zrozpaczonego młodzieńca: była jego żoną, nim miał nieszczęście spotkać jej brata na polu bitwy.
Tym razem Julian nie spotkał się z ową sztywnością, która zraniła go tak boleśnie pierwej. Helena przyjęła go, co prawda, również przez kratę, ale widać było, że drży; że zaś Julian przemawiał bardzo wstrzemięźliwie, prawie tak jak do obcej, tym razem Helena odczuła, jak okrutny może być ów ton niemal urzędowy, gdy następuje po słodkiej zażyłości. Julian, który lękał się zwłaszcza usłyszeć jakieś zimne słówko, które by mu zraniło duszę, przemawiał tonem adwokata, dowodząc, że Helena była jego żoną na długo przed nieszczęsną walką pod Ciampi. Helena pozwoliła mu mówić; lękała się, że ją zdławią łzy, w razie gdyby rzekła coś ponad oderwane słowa. W końcu widząc, iż jeszcze chwila, a zdradzi się; poprosiła Juliana, aby wrócił nazajutrz. Tej nocy, jako w wilię uroczystego święta, odprawiano jutrznię wcześniej, tak iż schadzka ich łatwo mogła wyjść na jaw. Julian, który rozumował jak zakochany, opuścił ogród w głębokiej zadumie; nie umiał rozstrzygnąć, czy go Helena przyjęła dobrze, czy źle. W głowie zaczynały mu świtać pojęcia nabyte z rozmów z kompanami: „Któregoś dnia – powiedział sobie – trzeba będzie wykraść Helenę.”
I zaczął rozpatrywać sposoby dostania się siłą do klasztoru. Ponieważ klasztor był bogaty i kuszący do grabieży, utrzymywał znaczną ilość służby, przeważnie byłych żołnierzy; pomieszczono ich w koszarach, których zakratowane okna wychodziły na wąski korytarz. Korytarz ten szedł od bramy klasztornej wybitej w czarnym murze, wysokim na osiemdziesiąt stóp, do furty strzeżonej przez siostrę odźwierną. Po lewej stronie tego wąskiego korytarza znajdowały się koszary, po prawej mur ogrodowy, wysoki na trzydzieści stóp. Front klasztoru, wychodzący na plac, była to gruba ściana, sczerniała od starości; jedyne jej otwory to była brama oraz okienko pozwalające żołnierzom wyglądać na zewnątrz. Można osądzić, jak ponure wrażenie sprawiała ta ściana z bramą wzmocnioną szerokimi blachami żelaza, przybitymi za pomocą ogromnych gwoździ, oraz jednym okienkiem cztery stopy wysokim, a osiemnaście cali szerokim.
Nie podążamy za kronikarzem w długim opowiadaniu schadzek, które Julian wyprosił u Heleny. Stosunek odzyskał serdeczność, jaką miał niegdyś w ogrodzie w Albano; jednakże Helena nigdy nie zechciała wyjść do ogrodu. Pewnej nocy uderzyła Juliana jej zaduma: matka przybyła z Rzymu, aby ją odwiedzić, i zamieszkała na kilka dni w klasztorze. Matka była zawsze tak tkliwa, tyle okazywała delikatności dla uczuć, których domyślała się w córce, że Helena czuła głębokie wyrzuty, iż musi ją oszukiwać: jakże bowiem ośmieliłaby się wyznać, że miewa schadzki z mordercą jej syna? W końcu Helena wyznała szczerze Julianowi, że jeśli ta dobra matka zapyta ją wprost, nie będzie miała siły jej okłamywać. Julian uczuł całe niebezpieczeństwo; los jego zależał od przypadku, który mógł podsunąć jakieś słowo pani Campireali. Następnej nocy przemówił stanowczym tonem w ten sposób:
– Jutro przybędę wcześniej, usunę jedną sztabę w tej kracie, ty zejdziesz do ogrodu, zaprowadzę cię do kościoła w mieście, gdzie oddany mi ksiądz nas połączy. Zanim się zrobi dzień, znajdziesz się z powrotem w ogrodzie klasztornym. Skoro raz zostaniesz moją żoną, będę już bez obawy. Jeśli matka twoja zażąda tego jako pokuty za okropne nieszczęście, nad którym bolejemy wszyscy, zgadzam się nawet na to, aby spędzić kilka miesięcy z dala od ciebie.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст