Pamiętnik egotysty. Стендаль
Читать онлайн книгу.Poitevin uprowadził ją. Po straszliwie długiej pauzie Lussinge wraca, blady.
– Na ciebie kolej, Beyle. Cześć następnemu! – wykrzyknięto.
Zastałem Aleksandrynę na łóżku, trochę zmęczoną, prawie w stroju, a dosłownie w pozie księżnej Urbino Tycjana.
– Porozmawiajmy choć dziesięć minut – rzekła filuternie63. – Jestem trochę zmęczona, pogawędźmy. Niebawem odnajdę ogień młodości.
Była urocza, nie widziałem może nic równie ładnego. Nie było w niej zbytniego wyuzdania, wyjąwszy oczy, które stopniowo zamigotały szałem, lub jeśli kto woli, namiętnością.
Spudłowałem kompletnie, zupełne fiasko. Uciekłem się do środków zastępczych, poddała się. Nie bardzo wiedząc, co robić, chciałem wrócić do tych ręcznych igraszek – odmówiła. Wydała się zdziwiona. Powiedziałem jej parę rzeczy dość zręcznych jak na moją pozycję i wyszedłem.
Ledwie Barot zajął moje miejsce, usłyszeliśmy wybuchy śmiechu, które doszły nas przez trzy pokoje.
Nagle pani Petit wyprawiła inne dziewczęta i Barot przyprowadził nam Aleksandrynę w szczupłym stroju
Piękności ze snu zaledwie zbudzonej64…
– Mój podziw dla kochanego Beyle – rzekł, parskając śmiechem – sprawi, że pójdę w jego ślady. Przyszedłem się wzmocnić szampanem.
Wybuch śmiechu trwał dwadzieścia minut, Poitevin tarzał się po dywanie. Zdumienie Aleksandryny było nieopłacone – pierwszy raz dziewczynie zdarzył się taki wypadek.
Moi kompani chcieli wmówić we mnie, że ja umieram ze wstydu i że to jest najnieszczęśliwsza chwila mego życia. Byłem tylko zdziwiony, nic więcej. Nie wiem czemu, myśl o Metyldzie ogarnęła mnie w chwili, gdy wchodziłem do tego pokoju, którego Aleksandryna stanowiła tak ładną ozdobę.
Później przez dziesięć lat nie byłem ani trzy razy u dziewcząt. A pierwszy raz po uroczej Aleksandrynie to było w październiku czy w listopadzie r. 1826. Byłem wówczas pogrążony w rozpaczy.
Spotkałem z dziesięć razy Aleksandrynę we wspaniałym powozie, który miała w miesiąc później, i zawsze dostało mi się przyjazne spojrzenie. Wreszcie po kilku latach uroda jej zgrubiała, jak bywa u takich dziewcząt.
Od tego czasu uchodziłem za „bajbardzo65” u trzech towarzyszy życia, których mi dał los. Ta piękna reputacja rozeszła się w świecie i mniej lub więcej trwała aż do czasu, gdy pani Azur zdała sprawę z moich rycerskich czynów. Ten wieczór zbliżył mnie bardzo z Barotem, z którym do dziś się lubimy. To może jedyny Francuz, w którego domu spędziłbym z przyjemnością dwa tygodnie. To najszczersze serce, najzacniejszy charakter, człowiek najmniej inteligentny i najmniej wykształcony, jakiego znam. Ale nie ma równego sobie w dwóch talentach: robieniu pieniędzy, nie grając nigdy na giełdzie, i zawiązywaniu znajomości z kobietą, którą ujrzy na spacerze lub w teatrze. Zwłaszcza ostatni z tych talentów doprowadził do mistrzostwa.
Bo też to jest dla niego konieczność. Wszelka kobieta, która obdarzyła go swymi względami, staje się dla niego bez płci.
Pewnego wieczora Metylda mówiła mi o pani Bignami, swojej przyjaciółce. Opowiedziała mi sama z siebie jej miłostkę bardzo znaną, po czym dodała:
– Niech pan powie, co za los! Co wieczora, wychodząc od niej, kochanek jej szedł do dziewczyny.
Otóż, kiedy opuściłem Mediolan, zrozumiałem, że ten morał nie należał zgoła do historii pani Bignami, ale był ostrzeżeniem pod moim adresem.
W istocie co wieczór, odprowadziwszy Metyldę do jej kuzynki, pani Traversi, z którą przez niezgrabstwo66 nie postarałem się zapoznać, szedłem skończyć wieczór u czarującej, boskiej hrabiny Cassera. I przez nowe głupstwo, pokrewne temu, jakie popełniłem z Aleksandryną, odtrąciłem raz miłość tej młodej kobiety, najmilszej może ze wszystkich, jakie znałem, a wszystko, aby zasłużyć w obliczu Boga na to, aby Metylda mnie pokochała. Odtrąciłem, z tą samą inteligencją i z tych samych pobudek, słynną Vigano, która jednego dnia, schodząc z całym swoim dworem po schodach – a był między jej dworzanami dowcipny hrabia de Saurau – przepuściła wszystkich, aby mi powiedzieć:
– Panie Beyle, powiadają, że pan się kocha we mnie.
– Mylą się, pani – odpowiedziałem z najzimniejszą krwią, nawet nie całując jej w rękę.
Ten niegodny postępek zyskał mi śmiertelną nienawiść owej kobiety inteligentnej a zimnej. Nie kłaniała mi się, kiedyśmy się spotkali nos w nos na którejś z ciasnych ulic Mediolanu.
Oto trzy wielkie głupstwa. Nigdy nie daruję sobie hrabiny Cassera (dziś jest to najcnotliwsza i najszanowniejsza kobieta w mieście).
Rozdział IV
Oto inne towarzystwo, kontrast tego, o którym mówiłem w poprzednim rozdziale. W 1817 człowiek, którego pisma najbardziej podziwiałem, jedyny, który miał na mnie ogromny wpływ, hrabia de Tracy67, odwiedził mnie w Hotelu Włoskim przy placu Favart. Nigdy nie byłem równie zdziwiony. Uwielbiałem od dwunastu lat Ideologię tego człowieka, który będzie sławny kiedyś. Przesłano mu egzemplarz mojej Historii malarstwa we Włoszech.
Spędził ze mną godzinę. Podziwiałem go tak bardzo, że z pewnością zrobiłem fiasko68 przez nadmiar uczucia. Nigdy mniej nie myślałem o tym, aby błyszczeć, ani o tym, aby być przyjemnym. Zbliżałem się do tej szerokiej inteligencji, oglądałem ją zdumiony, szukałem u niego światła. Zresztą w owym czasie nie umiałem jeszcze być inteligentnym .
Improwizacja spokojnego dowcipu przyszła mi aż w roku 1827.
Pan Destutt de Tracy, par Francji, członek Akademii, był to mały staruszek, bardzo foremny, o wykwintnej i oryginalnej powierzchowności. Nosi zazwyczaj zielony daszek, pod pozorem, że cierpi na oczy. Widziałem jego przyjęcie [urządzone] w Akademii przez pana de Ségur69, który mu naplótł głupstw w imię despotyzmu cesarskiego – było to w 1811, zdaje mi się. Mimo że należałem do dworu, czułem głęboki niesmak. „Popadniemy w barbarzyństwo wojskowe, zrobią się z nas generały Grosse” – powiadałem sobie. Ów generał, którego widywałem u hrabiny Daru, był to jeden z najtępszych rębajłów70 gwardii cesarskiej – to wiele powiedziane. Miał akcent prowansalski i palił się zwłaszcza do tego, aby rąbać Francuzów wrogich człowiekowi, który mu dawał żreć. Tacy ludzie stali się dla mnie czymś tak nienawistnym, że w wieczór po bitwie pod Moskwą, widząc co kilka kroków szczątki paru generałów gwardii, mimo woli rzekłem: „Paru chamów mniej!” – odezwanie, które omal mnie nie zgubiło i które robiło wrażenie nieludzkości.
Pan de Tracy nigdy nie pozwolił malować swego portretu. Uważam, że podobny jest do papieża Klemensa XII71 (Corsini), takiego, jak się go widzi w Santa Maria Maggiore72, w pięknej kaplicy po lewej od wejścia.
Obejście jego – o ile go nie napadną złe humory – jest urocze. Zrozumiałem ten charakter aż w 1822. To stary donżuan73 (patrz operę Mozarta, sztukę Moliera etc.). W zły humor wprawia go wszystko. Na przykład w jego salonie pan de La Fayette74 był trochę większym człowiekiem od niego (nawet w 1821). Następnie, Francuzi nie ocenili Ideologii ani Logiki. Pana de Tracy powołały
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74