.
Читать онлайн книгу.bezbarwnie, matowo – umyślnie, aby wywoływać zapytania.
– Bo – mej żony? Nie rozumiem!
– A!…
– Więc?
– Pan dużo rzeczy nie rozumie i nie rozumiał…
Adwokacina zaczyna rozumieć, choć tępo.
– Na Boga… co pani… co…
Kręci medalion u łańcuszka od zegarka, w którym to medalionie tkwi pewnie trzydziesta pierwsza fotografia „żony”…
– Jaśniej tłumaczyć się nie będę.
– !…
– Nie nalegaj pan…
(Nie nalega wcale. Zapada w jakieś ogłupienie).
– Nie nalegaj pan! Zbyt wiele powiedziałam… Nie powinnam była… Ale czasem są takie chwile, że i duma opuszcza i sił brak…
(Ogłupienie przechodzi we wzruszenie. Widzę to, bo wąsiki migają, a oczka maleją. Ja bawię się cudownie).
Wreszcie „on” hazarduje.
– Błagam panią, niech się pani uspokoi.
(Jestem tak rozbawiona, że zapomniałam zupełnie, że powinnam być wzruszona w wysokim stopniu, biedactwo jednak widzi moje wzburzenie przez falę własnego zaniepokojenia).
Wzruszam się tedy.
– To nic… to nic… to przejdzie. Niech pan nie zważa… Tylko widzi pan – ta myśl, że pan zaraz chce mnie wprowadzić w towarzystwo żony swojej – kobiety, która… bezwiednie… zrobiła mi… tyle złego…
To już cios może zbyt silny – lękam się o to, więc porywam się, chwytam parasolkę, żałuję w myśli, że w pokoju nie mogę puścić na siebie czerwonego oświetlenia, i bez podania ręki kieruję się ku wyjściu.
On drepcze za mną.
– Pani! Pani Reno?… proszę… ja nie wiedziałem.
Namyślam się, czy nie mam gdzie w zapasie jakiego efektownego słowa na „wyjście”, ale jakoś pusto mi pod czaszką z powodu upału. Więc tylko czynię doskonały gest ręką i nie odwracając się, ginę za drzwiami wyjściowemi, jakby cień!…
A tam w kancelarji, przepojonej zapachem mojej „kombinacji” i mnie samej, przed syfonem wody sodowej siedzi adwokacina zdenerwowany, podrażniony, niepewny, z maluchnym robaczkiem w sercu, który powoli – da Pan Bóg – zamieni się w psychiczną ranę, a ta rozpocznie wysyłać na wszystkie strony swe zatrute promienie…
Bardzo to będzie zabawne.
Ale to dopiero w przyszłości! Tymczasem na dziś, coś fatalnego. Wracając – przyznaję ci się – byłam tak jakoś podniecona sceną u adwokaciny, iż czułam się bardzo en beauté. Wsiadłam do tramwaju, bo dorożki nie było w pobliżu. Zrobiłam maluchne wrażenie na jednej Dulskiej, która właśnie zajęta była kopertowaniem okien i wpychaniem do uszów kłębów waty, i na kilku mężczyznach i jednym podrostku. Również i motorowy porozumiewawczo spojrzał na konduktora, co mi dało poznać, iż moje arystokratyczne piękno potrafi być ocenione przez wszystkie warstwy społeczeństwa. Ulokowałam się jak najdalej od Dulskiej, a najbliżej przystojnego mężczyzny, w trochę źle wyprasowanym garniturze z surowego jedwabiu. Usiadłszy, naszumiałam się dosyć taftą, nadzwoniłam brelokami, wreszcie zaczęłam błyszczeć oczami, co jest moją specjalnością. Natychmiast pan w garniturze z surowego jedwabiu odpowiedział mi równem zabłyszczeniem źrenic. Były wielkie, siwe, cudownie oprawne – tak zwane „świńskie”. Nie uciekłam z mojemi, przeciwnie, bardzo zachęcająco skrzyżowałam szpady. Zapanowała fluidyczna wymiana i ta zaczynała szybko wzrastać – ze względu na krótkość przestrzeni i czasu…
A teraz zasłoń oczy, o matko dwojga nieletnich dzieci!
Bo jakby torpeda, nogi mej, obutej tak czarująco w śliczny lakierek Louis XV., dotknęła noga, obuta w dość ładny i zgrabny, acz trochę démodé but z jasnożółtej skóry.
I dziw…
Jakby nie było ani lakieru, ani skóry – nic, tylko dwie bose stopy, rozpalone i drżące.
Tak, Helu! Tak, nie usunęłam swej nogi. Analizowałam tę senzację, której nie mogłam nigdy przecież odczuć w zwyczajnym trybie mego życia. Znasz moje zasady i wiesz, że nigdy nie dozwoliłabym na podobne zbliżenie ani Halskiemu, ani Alemu, ani nikomu z tych, którzy mi ont fait, albo font la cour. Ale tu ten człowiek nieznany, obcy, który nie miał nawet prawa przypuszczać, iż ja czynię to z całą wiedzą i umyślnie…
Zresztą – nie lękaj się. Nasyciwszy się wrażeniem, a czując, że zbliżamy się do stacji, na której muszę wysiąść, usunęłam nagle nogę, jakby budząc się z głębokiego zamyślenia.
I powiedziałam:
– A!… Przepraszam!…
Z tak ślicznem zakłopotaniem, że i on cofnął się i powiedział jak echo:
– A przepraszam!
Potem siedziałam zimna i obojętna, z przygasłemi oczyma, gdyż naprawdę lękałam się, aby nie pomyślał sobie Bóg wie co.
Ale – la sensation était très agréable. Będę częściej jeździć tramwajem.
P. S. I wiesz co? Oto przez cały czas owej senzacji myślałam… zgadnij – o… Halskim. No, tak!… Jestem szczera. O Halskim!
To dziwne.
List dwunasty
Nie mam jeszcze od ciebie odpowiedzi, ale wiem, że za ten tramwaj dostanę od ciebie wspaniałą burę. Przyjmuję jednak pokornie, tembardziej, że mam ci jeszcze coś do doniesienia w tym guście. Tylko w tym. Nie lękaj się. Jest w tem jednak cień tragedji i to mnie trochę wyprowadzi z szaroty życiowej. Tragedja nie dotyczy mnie, ale Alego… Tak, tęsknego prowansalskiego trubadura, który codziennie przyciska dzwonek elektryczny moich drzwi wejściowych.
Otóż ten dzień wczorajszy śmiało zaliczyć mogę do dni elektrycznych. Nie wiem, czy zauważyłaś, że my kobiety mamy dnie tak zwane elektryczne. Jesteśmy wtedy naładowane siłą wzbudzania miłości z taką łatwością, że strach ogarnia. Rozsiewamy wtedy dokoła wrażenia, zdolne obudzić uczucie choćby chwilowe, choćby w guście Anakreona, a więc dla zmysłów, lecz bez jego strony umysłowej. Same także odczuwamy te drżenia i dreszcze, które od nas pochodzą – i tak w podwójnej rozkoszy przepędzamy chwile, które powinnyśmy doprowadzić jedynie do linji, łamiącej się w punkcie możliwego dla nas niebezpieczeństwa. Otóż w takim właśnie dniu, w którym cera naszej twarzy nabiera karnacji kwiatowej, oczy blasku gwiazd, ręce, nogi, paznogcie, włosy piękności niezrównanej, ramiona powabu ramion Vittorii Colonny, słowem, wtedy, gdy cała nasza istota dyszy urokiem kobiecości i wydziela ze siebie prądy, zagarniające najbardziej opornych – otóż w takim dniu ja byłam wczoraj.
Każda z nas ma dzień taki! I ty, Helu, a ty nie wiesz o nim, bo nikt dokoła ciebie o nim nie wie.
Przeto i ty!
Zapytasz, skąd mi to przyszło?
Halski tak kiedyś mi mówił. Przeczyłam, śmiałam się. Ale dziś, gdy go tu niema, są przecież jego słowa… i… jakby jego mowa dookoła mnie.
Słowem, był to taki dzień.
Nad wieczorem miałam zamiar wyjść znów na miasto. Dusiłam się samotna i czując swą piękność, której nikt nie podziwiał. Promienie, wysyłane przezemnie uderzały w próżnię i wracały nie drżące, bez wibracji. Przeto mnie bolały.
I z prawdziwą ulgą powitałam nieśmiały dzwonek