Menażeria ludzka. Gabriela Zapolska
Читать онлайн книгу.jeszcze próbuje opozycji.
– Żabusia tak chce! – woła młoda kobieta, uśmiechając się zalotnie. – Żabusia bardzo prosi, główka ją tak boli!…
Rodzice uważają za stosowne interweniować.
– Ależ idź, drogie dziecię!… Przejdź się! – mówi ojciec.
– Pobladłaś, cierpisz widocznie – dodaje matka.
I za chwilę przez pokój, w którym jest zgromadzona cała rodzina, przesuwa się Żabusia w nowym sukiennym kostiumiku, okładanym szynszylami.
Wygląda jak młodziuchne dziewczątko w tym obcisłym żakieciku, a nowe buciki skrzypią z każdym krokiem.
Całuje ręce rodziców, mężowi nadstawia usta do pocałunku, córkę głaszcze po głowie i żegnana, obdarzona pieszczotami, staje jeszcze w w progu, przesyłając pocałunki końcami palców, ubranych w duńską rękawiczkę.
– Pa!… pa!… – woła – Pa, Raku, pa, Nabuchodonozorze!… pa, mamusi i ojczusiowi… a niech Rózia za pół godziny po sucharki pójdzie!… pa!!!
I cicho znika we drzwiach, pozostawiając po sobie gamę srebrzystego śmiechu i wspomnienie uosobienia niewinnego wdzięku kobiecego.
Przeciągły pocałunek przerwał ciszę.
Wśród bladego światła przyciemnionej lampy zamajaczyła nagle drobna postać kobieca, powstająca z otomany.
Kaskada jasnych włosów, rozsypana na zarumienione ramiona, drżała złotawym blaskiem; oczy błyszczącym fosforycznym ogniem migotały u tej kobiety, jak dwa błędne ogniki; usta namiętnie rozchylone, zgniecione w świeżym pocałunku miłosnym, zachowały jeszcze wilgoć zmysłowej ekstazy.
Wszystko w tej postaci tchnęło zmysłowością, szałem bachantki9 poddającej swą pierś pod uściski satyra10.
Stanęła, wyciągając ręce wysoko nad głową, przechylając się w tył, wciągając jakby w siebie cząstkę miłosnego dreszczu.
Stojący przed nią mężczyzna zapalał właśnie papierosa.
– Mogłabyś zostać chwilę.
– O, nie, nie – odparła kobieta – muszę wracać, aby podejrzeń nie ściągać.
I zaczęła szybko nakładać żakiecik i resztę ubrania. On jej pomagał, szukając po całej pracowni porozrzucanych drobiazgów, które przed chwilą zrywali oboje drżącymi od namiętności rękami.
Kapelusz zapadł gdzieś poza wielkie sztalugi, trzeba było go szukać… odsuwać draperię.
Oczy ich spotkały się, ręce splotły się w uścisku. Cała bezgraniczna zmysłowa potęga zadrgała w tym jednym spojrzeniu. Gorąco aż biło od tych dwojga młodych ludzi ukrytych w cieniu odosobnionej pracowni malarskiej na ustronnej ulicy.
– Kiedy cię zobaczę?… – zapytał mężczyzna, cały drżący pod wpływem dotknięcia jej rąk rozpalonych.
Ona wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, kiedy się wyrwę, niełatwo to przychodzi…
On wstrzymywał ją jeszcze, obejmując miłosną pieszczotą.
– O, ale… niedługo!
Kobieta spojrzała mu znów w oczy.
Zielone błyski strzeliły spod jasnych rzęs…
– Szaleńcze! – wyszeptała zdławionym od wzruszenia głosem – czyż ja mogę istnieć, nie widząc cię dni kilka?…
A do progu już zwrócona, dodała pieszczotliwie:
– Kochaj twoją… Żabusię!…
Portiera11 zapadła, kobieta znikła pozostawiając po sobie całą smugę płomiennej namiętności drgającej w powietrzu.
Mężczyzna postał chwilkę, uśmiechając się jakoś ironicznie.
Po czym otrząsnął się, położył na otomanie i gwiżdżąc walca, zapalał zgasłego papierosa.
Nabuchodonozor tęsknił bardzo do mamy. Tęsknił i Rak, tęsknili i rodzice siedząc dokoła stołu, na którym nakrywano do herbaty.
Na białym obrusie rozstawiono filiżanki, a stary ojciec upominał pokojówkę:
– A uważaj, aby samowar gotował się dobrze, bo pani pewno zmarznięta powróci…
A matka układała sucharki, chowając lepiej lukrowane na spód, aby tylko dla Żabusi się zostały.
– Zimno jest, gdzie też ona tak długo bawić12 może? – wyrzekł wreszcie mąż.
– Wstąpiła pewnie do kościoła – w adwent lubi przecież tam chodzić wieczorem – odrzekła matka.
– Jeszcze się zaziębi.
– Bóg ją od złego uchroni!…
Nastało milczenie.
Tylko Nabuchodonozor pociągał noskiem, bo cierpiał na katar okropnie.
Nagle drzwi otwarły się z trzaskiem.
We drzwiach stanęła… Żabusia.
Cała była jeszcze różowa, w oczach grały dogasające namiętne blaski.
Wszyscy rzucili się do niej z krzykiem:
– Żabusia!!!
Ona witała kolejno każdego, rozsypując całusy jak grad cukierków. Opowiadała przy tym wiele o zimie i o modlących się ludziach po kościołach.
Organy pięknie grają, świec masy płoną, a Żabusia siedziała w kąciku, a potem na spacer pięknie poszła…
Zrzuciła żakiecik i przygładziła rozrzucone włosy.
– Herbatki! Prędzej! – wołał ojciec.
– Ja naleję!… – dodawała matka. – Biedactwo przeziębło, gotowa zachorować.
Ale Żabusia siedziała już na kolanach męża i śpiewała:
Jechał pan,
Za nim chłop…
Nabuchodonozor uszczęśliwiony opierał swą główkę o suknię, patrząc w oczy matki, w których gasły kolejno zmysłowe ogniki.
– Masz dziesięć groszy – wołała Żabusia dając mężowi monetę – idź, zabaw się ty teraz… biedny… Raku!
Koteczek
– Co chcesz do herbatki, koteczku?
– Cokolwiek!…
– Ale przecież!…
– Coś taniego!…
– Może szynki?…
– Hm!… Zaraz trzeba brać pół funta.
– Po co? Dla mnie nie trzeba, ja mam jeszcze pieczeń z obiadu!
– Tak?… Ale zawsze to już duży wydatek, nie! – nie potrzeba. Zjem bułeczkę z masłem, mnie to wystarczy zupełnie. Zresztą oszczędzać musimy, daleko jeszcze do końca miesiąca…
Młoda kobieta spojrzała z uwielbieniem na męża.
Jej koteczek byłby w stanie zagłodzić się z oszczędności, gdyby ona na to pozwoliła. Prawda, że pensyjka bardzo szczupła, gratyfikacji nie ma podobno żadnych, a procent z jej posagu zaledwie piąty.
Przynajmniej
9
10
11
12