Menażeria ludzka. Gabriela Zapolska
Читать онлайн книгу.łóżkiem, biednym, smutnym posłaniem opuszczonego wyrobnika, narzuconym dla decorum24 szafirową kapą, stanowiącą własność pani domu, którą skromny kocyk biednego chłopca raził i harmonię przyzwoitego umeblowania dziecinnego pokoju psuł zupełnie.
W pudełku – pan Wentzel nie znajduje chustki, ale za to wydostaje zdechłą mysz, uczepioną przy zameczku portmonetki, w której kilka miedziaków się kołacze. Jest to sprawka „wyjątkowych” dzieci, które duszą się ze śmiechu na widok bladości pokrywającej nagle twarz pana Wentzla.
Wiedzą o tym, że pan Wentzel boi się konwulsyjnie myszy, i udanie się rozkosznego figla uczuciem błogim napełnia ich serduszka.
Lecz siedząca przy stole Francuzka marszczy brwi i groźnie, podniósłszy rękę do góry, woła ochrypłym głosem:
– Attention, sales gamins! Ou je vais vous ficher des claques25!
Chłopcy milkną i kołyszą się na krzesłach z mniejszym niż zwykle zapałem. Matka zaś przesyła dyskretny półuśmiech w stronę Francuzki, która prześlicznym żargonem z Montmartre rozpoczyna wykład greckiej mitologii.
I powoli fałdzista suknia matki-wdowy znika we drzwiach, spoza których dolatuje wystukiwane na fortepianie jakieś Rêverie Aschera.
Pan Wentzel tymczasem szamocze się ze zdechłą myszą, starając się odczepić ją od portmonetki. Pot pokrywa mu skronie, wyraz wstrętu maluje się w jego smutnych, wielkich oczach.
Trwa to długą chwilę – dzieci ciągle spod oka obserwują nauczyciela, triumfują wewnętrznie.
Wreszcie Julusiek dłużej wytrzymać nie jest w stanie.
– To ci pan Wentzel zdeseniał!… – woła podrywając się na krześle.
– Jak karaluch w tataraku!… – dorzuca śpiewająco Marian.
Lecz Francuzka uderzeniem pięścią w stół przerywa wybuchy radości miłych chłopczyków.
– Taisez ous, tas des salauds26! – I nagle sięgając do bocznej kieszeni sukni, wydobywa dość duży rewolwer, którego otwory pozaklejane są umiejętnie kulkami z chleba.
– No! – mówi kładąc rewolwer na stole – j’espère, que vous allez vous tenir tranquilles… autrement – je tire27!…
I dalej ciągnęła wykład przy wzorowej ciszy ze strony obu chłopców, po których twarzach przemknął nawet cień szacunku.
Pan Wentzel tymczasem uporał się z myszą i wziąwszy ze stolika wytarty i zrudziały kapelusz, gotował się do wyjścia. Z rodzajem zazdrości spojrzał na zniszczoną twarz Francuzki i na leżący na stole rewolwer.
Tak! Widocznie inni ludzie posiadali dar wpływania dodatnio na te… wyjątkowe dzieci – on jeden tylko nie, on jeden!…
Stłumiwszy westchnienie, ujął cicho za klamkę i wysunął się z pokoju.
– Junon, dévorée par la jalousie, épiait Jupiter28… – mówiła Francuzka ochrypłym głosem, wykrzywiając przy tym swą twarz na kształt maski klowna – et Jupiter aimait Jo29…
Zagłębiła się teraz w miłostki Jowisza z całą lubością bulwarówki; po jej ustach igrał od czasu do czasu uśmiech, a ręka machinalnie poprawiała rzadką na czole grzywkę.
Julusiek, trochę znudzony, gonił czasami migające po suficie słoneczne plamy i usiłował zwinąć język w łuk, zwany „klops”. Tylko Marian, zasłuchany w słowa Francuzki, ślizgał się wzrokiem po jej piersi, rysującej się dość wyraźnie pod opiętym stanikiem.
Patrzył, oczy mrużył i usta wydymał…
– Chwilkę, panie Wentzel, proszę tylko o krótką chwilkę!…
I Ewelinka powstawszy od fortepianu potrząsnęła głową ubraną w całe pęki loków.
– Gdzie pan uciekasz? Nigdy nie masz czasu… a ja tu sama tak siedzę!…
Ostatnie słowa podkreśliła znacząco powłóczystym spojrzeniem.
Pod wpływem tego spojrzenia pan Wentzel pobladł jeszcze bardziej niż na widok myszy.
O! Gdyby wiedział, że Ewelinka obecnie „marzy” w salonie i fortepian… „gniecie”, jak mówił Julusiek, byłby z pewnością umknął przez kuchnię, choć i tam kucharka witała go niedwuznacznym mruczeniem i dowodzeniem, że „rosół się jej utrzęsie w garnku, skoro pana Wentzla bez30 kuchnię niesie”…
Lecz pan Wentzel stokroć wolałby już narazić się na gniew kucharki, niż poddawać się magnetycznym spojrzeniom Ewelinki, dopełniającej w ten sposób pensyjnej edukacji i próbującej siły swych wdzięków na nieszczęsnym nauczycielu swych braci.
– Zagram panu Aschera… – wyrzekła, sznurując dość duże usta – przewracaj mi pan kartki…
Pan Wentzel rozpaczliwie zaczął przestępować z nogi na nogę.
– Chcę iść… na pocztę – wyjąkał cichym głosem.
– Poczta nie ucieknie – szeptała panna, przechylając się w łuk dla uwydatnienia wypukłości bioder – a wreszcie, ja proszę!…
Ostatniemu słowu towarzyszyło znów wymowne spojrzenie.
W chorej piersi pana Wentzla serce zabiło gwałtownie, krew uderzyła mu do głowy i czerwonym płomieniem oczy zasłoniła.
Ewelinka uśmiechała się zadowolona. Chciała doświadczyć, czy „powłóczyste” spojrzenie „działa”, i przekonała się, że istotnie jest to dobry lek i nie kosztuje zbyt wiele zachodu.
Lecz, pobudzona w swych doświadczeniach kokieteryjnych, pragnie dalej prowadzić rozpoczęte dzieło.
– Pan mnie unika, panie Wentzel – zaczyna znowu, grając dość fałszywie „nokturno” – pan mnie unika, o! Ja to czuję!…
Pan Wentzel nie śmie zaprzeczyć. Stoi jak słup soli, zaciskając konwulsyjnie pięści. W gardle czuje dławienie, usta mu drżą nerwowo.
Tymczasem dziewczyna przechyla głowę i mrużąc lekko oczy, wpatruje się w swą ofiarę.
– Pan ode mnie ucieka, a ja cierpię!…
„Nokturn” rozpływa się w przyciszonym akordzie. Ewelinka z wdziękiem opiera głowę o pulpit i pozostaje w tej pozie chwil kilka, żałując, że nie może widzieć siebie samej i ocenić w całej malowniczości sytuacji, w której się znajduje.
Pan Wentzel tymczasem mieni się na twarzy wszystkimi kolorami tęczy.
Boże mój! Ona… przez niego cierpi, a on stoi jak wkuty w dywan, nie mając siły, aby powiedzieć słowo na swoje usprawiedliwienie!…
Ewelinka obserwuje go spod oka.
Cieszy się serdecznie rozpaczą wyrytą na chudej twarzy chłopaka.
Cierpi! Mężczyzna cierpi z jej powodu.
O radości!
Nie wie jednak, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Czy, podawszy rękę, zmusić go do uklęknięcia, czy oddalić się jak „senne zjawisko”, pozostawiając po sobie „szmer jedwabnej szaty”…
Wybiera to drugie, odkładając triumf zupełny na później i zerwawszy się z wdziękiem z taboretu, przebiega salon z szelestem
24
25
26
27
28
29
30