Za chlebem. Генрик Сенкевич

Читать онлайн книгу.

Za chlebem - Генрик Сенкевич


Скачать книгу
i chronić się na łóżka. Zdawało się wszystkim, że to już koniec.

      Po chwili wszedł oficer służbowy z latarką w ręku, cały mokry i zaczerwieniony. W kilku słowach uspokoił kobiety, że woda dostała się tylko wypadkiem, potem dodał, że ponieważ statek na pełnym morzu, niebezpieczeństwo nie jest wielkie. Jakoż upłynęła godzina, dwie. Burza srożyła się coraz wścieklej. Statek skrzypiał, zapadał nosem, osadzał pałubą40, kładł się na boki, ale nie tonął. Ludzie uspokoili się po trochu; niektórzy poszli spać. Upłynęło znów kilka godzin; do ciemnej sali przez górne okratowane okno poczęło się wdzierać szare światło. Dzień robił się na oceanie blady, jakby przestraszony, smutny, ciemny; ale przynosił jakąś otuchę i nadzieję. Odmówiwszy wszystkie modlitwy, jakie umieli na pamięć, Wawrzon i Marysia wczołgnęli41 się na swoje tapczany i usnęli głęboko.

      Przebudził ich dopiero głos dzwonka wzywający na śniadanie. Ale nie mogli jeść. Głowy ciążyły im jakby ołowiem; stary jednak czuł się jeszcze gorzej od dziewczyny. W jego skostniałej głowie nie mogło się teraz nic pomieścić. Niemiec, który do Ameryki namawiał, mówił mu wprawdzie, że trzeba jechać przez wodę, ale on nigdy nie myślał, żeby przez tak wielką, że przez tyle dni i nocy. Myślał, że promem przejedzie, jako już nieraz w życiu przejeżdżał. Gdyby był wiedział, że morze tak ogromne, byłby został w Lipińcach. Prócz tego jeszcze jedna myśl kołatała się w nim niespokojnie: oto czy duszy swojej i dziewczyninej na zatracenie nie podawał, czy to nie grzech dla katolika z Lipiniec kusić Pana Boga i puszczać się na takie odmęty, przez które trzeba było już piąty dzień jechać do drugiego brzegu, jeśli w ogóle istniał jaki brzeg z drugiej strony? Wątpliwości jego i strach miały jeszcze rosnąć przez dni siedem; sama burza szalała jeszcze przez czterdzieści osiem godzin, potem jakoś się przetarło. Ośmielili się znów wyjść z Marysią na pokład, ale gdy ujrzeli zwały wody rozkołysanej jeszcze, czarnej i jakby rozzłoszczonej, owe góry mokre, ciągnące na statek i bezdenne ruchome doliny, znowu pomyśleli, że ich chyba ręka boża albo inna jaka siła, a nie moc ludzka z tych przepaści wyratuje.

      Wypogodziło się wreszcie zupełnie. Ale upływał dzień za dniem, a przed statkiem ciągle widać było tylko toń i toń bez końca, czasem zieloną, czasem błękitną, zlewającą się z niebem. Po onym niebie przelatywały chwilami wysoko małe, jasne chmury, które poczerwieniawszy wieczorem, kładły się spać na dalekim zachodzie. Okręt gonił za nimi wodą. Wawrzon naprawdę pomyślał, że chyba morze nie kończy się wcale, ale zebrał odwagę i postanowił się pytać.

      Razu jednego zdjął rogatą czapkę i podjąwszy nią pokornie pod nogi przechodzącego majtka rzekł:

      – Wielmożny panie, a prędko dobijewa42 do przewozu?

      O dziwo! Majtek nie parsknął śmiechem, ale stanął i słuchał. Na posiekanej wiatrem i czerwonej twarzy je go znać było pracę pamięci i jakichś wspomnień, które nie mogły od razu w świadomą myśl się ułożyć… Po chwili spytał:

      – Was43?

      – Prędko dobijewa do lądu, wielmożny panie?

      – Dwa dni! dwa dni! – powtarzał z trudnością marynarz, pokazując jednocześnie dwa palce.

      – Dziękuję pokornie.

      – Skąd wy?

      – Z Lipiniec.

      – Was ist das Lipiniec44?

      Maryś, która nadeszła w czasie rozmowy, zarumieniła się okrutnie, ale podniósłszy nieśmiało na majtka oczy, rzekła cienkim głosikiem, jako mówią dziewki wiejskie:

      – My spod Poznania, proszę pana…

      Majtek począł spoglądać w zamyśleniu na mosiężny gwóźdź łączący burty; potem spojrzał na dziewczynę, na jej jasną jak len głowę i coś niby rozrzewnienie wybiło się na jego popękaną twarz.

      Po chwili rzekł poważnie:

      – Ja byłem w Gdańsku… rozumiem po polsku… Ja Kaszuba… wasz Bruder45, ale to dawno!… Jetzt ich bin Deutsch46

      To rzekłszy, podniósł koniec linki, którą poprzednio trzymał w ręku, odwrócił się i wykrzyknąwszy po marynarsku „ho! ho! o!”, począł ją ciągnąć…

      Odtąd, ilekroć Wawrzon z Marysią byli na pokładzie, ujrzawszy ich, uśmiechał się do Marysi przyjaźnie. Oni też radowali się bardzo, bo przecież mieli jakąś żywą duszę przychylną na tym niemieckim okręcie. Zresztą droga nie miała już trwać długo. Drugiego dnia rankiem, gdy wyszli na pokład, dziwny widok uderzył ich oczy. Oto ujrzeli z dala coś kołyszącego się na morzu, a gdy statek zbliżył się do tego przedmiotu, rozpoznali, że to była wielka czerwona beczka, którą fale poruszały łagodnie: w dali czerniała druga taka, trzecia i czwarta. Powietrze i woda były trochę zamglone, ale niezbyt, przy tym srebrne i łagodne, toń gładka, nieszumiąca, ale jak okiem sięgnął, coraz więcej beczek kołysało się na wodzie. Ptactwa też białego z czarnymi skrzydłami chmary całe leciały za statkiem z piskiem i krzykiem. Na pokładzie panował ruch niezwykły. Majtkowie przywdziali nowe kaftany; jedni myli pokład, inni czyścili mosiężne spojenia burt i okien, na maszcie wywieszono jedną chorągiew, a na tyle statku drugą, większą.

      Ożywienie i radość ogarnęły wszystkich podróżnych. Co tylko żyło, wybiegło na pokład: niektórzy przynosili na wierzch tłumoki i poczęli na nich pasy przyciągać.

      Widząc to wszystko, Marysia rzekła:

      – Pewnikiem dobijewa47 do lądu.

      Duch lepszy wstąpił w nią i w Wawrzona. Aż tu na zachodzie pokazała się naprzód wyspa Sandy-Hok i druga z wielkim gmachem stojącym w pośrodku, a w dali niby zgęstniała mgła, niby chmura, niby dymy jakieś, pasmami po morzu rozwleczone, niewyraźne, dalekie, zmącone, bezkształtne… Na ich widok powstał gwar wielki; wszyscy wskazywali je rękoma, statek też zaświstał przeraźliwie, jakby z radości.

      – Co to jest? – spytał Wawrzon.

      – Nowy Jork – odrzekł stojący obok Kaszuba.

      Wtem owe dymy poczęły jakby rozstępować się i ginąć, a na ich tle, w miarę jak okręt pruł srebrną wodę, występowały zarysy domów, dachów, kominów; śpiczaste wieże rysowały się coraz wyraźniej na błękicie, obok wież wysokie kominy fabryczne, nad kominami słupy dymów rozwiane w puszyste kiście na górze. Na dole przed miastem las masztów, a na ich szczytach tysiące pstrych chorągiewek, którymi powiew morski migotał jakby kwiatami na łące. Okręt zbliżał się i zbliżał, śliczne miasto wynurzyło się, jakby spod wody. Wielka radość i zdumienie ogarnęły wówczas Wawrzona; czapkę zdjął, usta otworzył i patrzał, patrzał, a potem do dziewczyny:

      – Maryś!

      – O dla Boga!

      – Widzisz?

      – Widzę.

      – A dziwujesz się?

      – Dziwuję się.

      Wawrzon jednak nie tylko już podziwiał, ale łaknął. Widząc zielone brzegi po obydwóch stronach miasta i ciemne smugi parków, mówił dalej:

      – Ano! Chwalić Boga! Żeby jeno48 dali ziemię zara49 kiele50 miasta z tą ono łączką, bliżej by było na targ. Przyjdzie jarmark:


Скачать книгу

<p>40</p>

pałuba – kadłub. [przypis edytorski]

<p>41</p>

wczołgnęli – dziś popr. forma: wczołgali. [przypis edytorski]

<p>42</p>

dobijewa (daw., gw.) – dobijemy; zachowana w gwarze daw. forma liczby podwójnej. [przypis edytorski]

<p>43</p>

was (niem.) – co. [przypis edytorski]

<p>44</p>

Was ist das Lipiniec (niem.) – co to jest Lipiniec. [przypis edytorski]

<p>45</p>

Bruder (niem.) – brat. [przypis edytorski]

<p>46</p>

Jetzt ich bin Deutsch (niem.) – teraz jestem Niemcem. [przypis edytorski]

<p>47</p>

dobijewa (daw., gw.) – dobijemy. [przypis edytorski]

<p>48</p>

jeno (daw., gw.) – tylko. [przypis edytorski]

<p>49</p>

zara (gw.) – zaraz. [przypis edytorski]

<p>50</p>

kiele (gw.) – koło, przy; tu: pod. [przypis edytorski]