Król chłopów. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
ja ci uczynić mogę? – zapytał smętnie król na pół przekonany.

      Kmieć westchnął, myślał czas jakiś, niby nie śmiejąc powiedzieć, co mu się do ust cisnęło.

      – Mów! – dodał król żywo…

      – Nic wy dla mnie uczynić nie możecie – z cicha odparł Wiaduch, a nietylko dla mnie, jak i dla nas wszystkich kmieci, ile nas jest. Panów ziemian jeden król nie upilnuje, ani strzyma… Wy widzieć i wiedzieć nie możecie, co się z nami dzieje. Spytacie, powiedzą wam, że spełnili rozkaz, a nas będą dusili, jak duszą…

      E! – dodał, ja z Neorżą moim powoli sobie radę dam.. jam nie wieczny, ani on…

      Posmutniał król.

      – Wierz mi – gospodarzu – rzekł, iżbym los wasz poprawić chciał, ale, masz ty słuszność – król bezsilny przeciw nim…

      Ha! – dodał szydersko, na to już chyba tę jedną macie radę. Krzesiwo u pasa, na polu się krzemień znajdzie, w lesie huba rośnie…

      Kmieć się uśmiechnął smutnie.

      – Tać! – rzekł, nie jeden się tego sposobu chwycił, gdy innego nie było, ale to już chyba ostatni.

      Zażądał król mleka.

      Zasłali mu ręcznik czysty, przynieśli chleb świeży, na ławie siadł. Dwór miał rozkaz, aby na pana za wrotami czekał.

      Gospodarstwo oboje pyszni tem, że pana przyjmowali, krzątali się, aby ugościć… Garuśnica nawet psom mleka postawiła na misie u pieca…

      Król tymczasem rozpytywał starego o gospodarstwo, o życie, o zarobek, o ciężary…

      Ośmielający się coraz bardziej stary Leksa, tak w końcu poufale i swobodnie odpowiadał, jakby z prostym człowiekiem rozmawiał. Daleko mniej strasznym mu był król od Neorży.

      Znowu tedy nazwisko to się nawinęło na usta kmieciowi.

      – A toś się powinien pocieszyć, mój stary – rzekł król do niego, bo nie ciebie jednego odziera Neorża, próbował i mnie.

      – Miłościwy panie! a jakżeby się on ważył! zawołał kmieć.

      – Jak? tak jako na ciebie – rozśmiał się Kaźmirz. Masz wiedzieć, że w Wieliczce przy soli konie moje żupnicy utrzymywać mają powinność… Dobrze się tam szkapom dzieje… Neorży się też zachciało swoich tam parę dać, aby mu je żywiono darmo… Trukla i Lewko, gdy je przyprowadzono, nie śmieli odpędzić… jadły więc moje obroki i spasły się…

      Wiaduch głową pokręcał.

      – Alem dobrze skarcił tego śmiałka – dodał Kaźmirz, i zakazałem, aby mi się na oczy nie pokazywał…

      – Ot, czego mu się zachciało! rozśmiał się gospodarz…

      – Widzicie więc – dokończył Kaźmirz, żem ja od was nie lepszy – i mnie drą. A nie jeden Neorża, ale i drugich wielu…

      Trudno mi wszystko widzieć i być wszędzie…

      Tak się dalej przeciągnęła rozmowa, bo król o stan kmieci rozpytywał pilno. Gdy naostatek zabierał się do odjazdu, Wiaduch za połę sukni go ujął i całując ją szepnął.

      – Miłościwy panie – dobrzy dla nas być chcecie, uczyńcież to dla mnie, a między Neorżę a mnie nie wkładajcie palca… bo się mścić będzie. Ja sobie z nim poradzę.

      – Krzesiwem? spytał Kaźmirz.

      – To już na ostatnie danie zostawić muszę – odparł wieśniak… I głową potrząsnął.

      Przeprowadził króla aż do wrót.

      Tym razem Bogna wcale się nie pokazała, choć Kochan, który z królem był, a o piękności jej słyszał od pana, podglądał, czy nie zobaczy dziewczęcia. Matka z jakąś trwogą przeczucia, skryła ją w komorze, tak, że tylko przez szpary drzwi, mogła się przypatrywać królowi…

      Jechali nazad ku Krakowu, Kaźmirz przodem, tuż za nim Kochan, który odwiedzin tych inaczej sobie nie umiał wytłómaczyć, chyba tem, że mu dziewczę ładne w oko wpadło…

      Zagadnął więc o to, że Bogny im nie pokazano.

      Król się obejrzał nań szydersko.

      – Dobrze uczynili – rzekł, bo nie na to ją chowali, aby się zmarnowała. Żalby jej było…

      Ziemianka a mieszczka… nie wiele sobie waży niewieścią poczciwość, ale u kmiecia to rzecz święta, i tykać się nie godzi, co u niego skarbem jedynym.

      Kochan się śmiać zaczął po cichu.

      – Miłościwy Panie – odezwał się, ziemianie was nie darmo królem chłopów przezywają…

      Myślał, że Kaźmirz to weźmie do serca, lecz uśmiech tylko wywołał na usta pańskie.

      – Myślisz – Kochan – że ja bym się powstydził królem im być, gdybym mógł? – rzekł. Toć niedola moja, żem ja tu król malowany – wiele pragnę, a mogę mało!!

      Westchnął, jechali dalej milczący.

—–

      Neorża ów, który w Sandomirskiej ziemi posiadłości miał i w Krakowskiem, należał do Toporczyków, to jest do najmożniejszego i jednego z najstarszych rodów w Krakowskiem, który się już i po innych ziemiach rozrodził, a wszędzie możnym był.

      Dwór też miał w Krakowie, w którym często przesiadywał.

      Królowi w początkach przypodobać się starał, marząc o wielkich dostojeństwach i łaskach, a chociaż Kaźmirz, obdarzony instynktem dobrym do ludzi, pochlebcy zabiegliwego nie lubił, zimno go przyjmował, odpychany, narzucał mu się gwałtem.

      Nie rychło dopiero postrzegł, że Kaźmirza ani zmusi, ni podejdzie, i choć Województwo mu dawniej przyobiecano, aby się go zbyć, łask się już więcej nie spodziewał.

      Przed ludźmi Neorża nie wydawał się z tym zawodem, mówił wiele o swej przyszłości, lecz do króla ząb miał i nie lubił go.

      Nie było im wszystkim zbytnikom w ład, że Kaźmirz porządek chciał zaprowadzić wszędzie, wglądał we wszystko, z chłopami rozmawiał o tem, co im ciążyło, żydów do siebie puszczać kazał ze skargami, żupom i dochodom z nich marnować się nie dawał…

      I Neorża i inni na to szemrali mocno, nie takiego króla miećby byli chcieli.

      Gdy się wydało przez Lewka, który Wieliczkę trzymał, o owych koniach, narzuconych mu przez Neorżę, a król przepędzić je kazawszy, srodze się pogniewał i winowajcy na Zamek do siebie nie kazał puszczać, wpadł w gniew wielki Neorża…

      Takich jak ów niechętnych z różnych powodów, Kaźmirzowi było wielu… Sarkało po cichu duchowieństwo, bo Arcybiskup Bogorja zbyt, według niego, był królowi powolny, ziemianie się skarżyli, że w sądach im nie dawano przewodzić, i pilno strzeżono wymiaru sprawiedliwości.

      Nie lubiono i księdza Jana Suchywilka, który był nieustanną radą przy królu, bo ani duchowni, ani rycerstwo z tego surowego prawnika nie byli radzi.

      Z dniem każdym mnożyły się skargi i żale na króla.

      Wiedział o nich, czy nie, Kaźmirz? donoszono mu, czy tajono? nie było można poznać, bo po sobie nie okazywał, aby dbał wiele o ludzkie mowy i niechęci. Nie wstrzymało go nigdy nic na drodze, którą sobie wyznaczył.

      Do niechętnych królowi liczył się i młody ksiądz Marcin Baryczka, z rodziny, która niegdyś z Węgier przesiedliła się była na Ruś, zrodzony z Grzymalanki, a za granicą wychowany, i z wymowy, surowości obyczajów, nieustraszonego charakteru słynący.

      Naówczas


Скачать книгу