Stara baśń. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
blaskiem ją oblewało, promienie czepiały się wierzchołków drzew gdzieniegdzie w złotych odbijających jeziorach i przeglądających między drzewami i łąkami rzek wstęgach.

      Patrząc nań z góry, rzekłbyś, że cały kraj ten, cały świat zarastała puszcza jedna, szeroka jak morze i jak morskie równiny siniejąca w oddaleniu. Jak fale też kołysały się bliższych drzew wierzchołki. Wśród tej ciemnej zieleni jodeł i sosen, gdzieniegdzie młodych złocistych lip i brzóz, i majowych łąk zieloność się przebijała. Dalej ściśnięte drzewa już oku nic widzieć nie dopuszczały nad wierzchołki, nad które mało starszych samotnie strzelało ku górze. Głuchy szum zaledwie chwytało ucho… W dwóch tylko miejscach sinego dymu słupy wznosiły się ku górze, niezgięte żadnym wiatru powiewem… Na widnokręgu pasami długimi rozścielały się do snu mgły wieczorne.

      Wisz wskazał Niemcowi w prawą stronę.

      – Tam… w końcu dnia z końmi waszymi dostaniecie się łatwo. Trzymajcie się ciągle rzeki, a minąwszy do niej wpadające strumienie, szukajcie brodu i przejedźcie na drugą stronę.

      Chciał mówić dalej, gdy ucho jego, do chwytania i rozumienia najmniejszego szelestu nawykłe – coś z dala uderzyło. Zatrzymał się, głowę spuścił i słuchał.

      I Hengo też w dolinie pochwycił jakiś oddalony tętent głuchy, który się zdawał przybliżać. Wiszowi twarz się zachmurzyła, ręką pokazał na kierunek i spytał.

      – Rozumiecie? A teraz – dodał – chodźmy; boję się, czyśmy wilka nie wywołali z lasu. Tętent słyszę… Jeżeli jedzie kto, to chyba kneziowscy słudzy, utrapiona zgraja, która nigdy z próżnymi nie odchodzi rękami. Smerdowie89 jego i posłańcy… Po co? Wiedzą chyba oni sami. Dokąd? Nigdzie jak do Wisza, u którego miód stary stoi…

      Stary poruszył się z żywością prawie młodzieńczą i nie patrząc już prawie na Niemca posunął się tąż samą drogą w dół, którą na górę wchodzili. Lecz teraz pędził żywiej i przesunąwszy się przez las – spoza ostatnich drzew ujrzeli rychło zieloną łąkę, a na niej brzegiem rzeki posuwających się pięciu konnych, na których Hengo ciekawe zwrócił oczy.

      Przodem jechał dowódca, parami za nim czterej inni… Łatwo w pierwszym poznać było starszego, koń pod nim roślejszy i pokaźniejszy ubiór odznaczał kneziowego sługę. Był to barczysty chłop, z włosami długimi, które mu gruby kark okrywały. Na głowie miał czapkę ze sterczącym przy niej piórem białym. Odzież na nim z sukna jasnego obszycie miała czerwone, u boku miecz sterczał w pochwie, na plecach łuk nad głową się podnosił i łubiany90 wór na strzały.

      Jadący za nim w rękach trzymali toporki, zbrojni też w łuki i proce, obwieszeni sakwami… Wisz zobaczywszy jeźdźców jak noc się zachmurzył – porwał róg zza koszuli i trzy razy prędko raz po razu zatrąbił, do chaty znać oznajmując91 o nadjeżdżających.

      Gdy głos ten się dał słyszeć, jezdni na koniach poruszyli się żywiej i pierwszy z nich obejrzał dokoła, szukając sprawcy… mógł już z brzegu rzeki, nad którą jechał, zobaczyć Wisza, a ten też niezwłocznie pospieszył na przełaj, ku niemiłym gościom.

      – Ej! gadziny przeklęte! – mruczał idąc. – Smoki nienasycone… Smerda pański! Bodaj ich razem obu pioruny ze skóry darły! – Odwrócił się do Niemca. – Wam to na rękę, bo was pewnie i wasze sakwy ze sobą chętnie zabiorą, ale mnie…

      Hengo nie okazywał twarzą wcale, czy był rad lub nie spotkaniu.

      – Juścić – rzekł – gdyby co złego groziło, prawa gościnności bronić mnie każą.

      – Jeżeli ja sam siebie od nich obronię – mruknął Wisz. – Pięciu ich, nie tak to straszna rzecz, moi chłopcy powiązaliby ich na skinienie, ale u stołba92 znajdzie się ich dziesięć razy tyle, gdyby się mścić chcieli.

      Szli co prędzej ku zagrodzie.

      Smerda kneziowski jadący przodem konia zatrzymał, starego poznawszy lub się domyślając gospodarza. On i jego towarzysze mniej się mu jednak niż Niemcowi przypatrywali. Czuli w nim obcego, a obcy dla nich zawsze był dobrym obłowem…

      Gdy podeszli, starzec się smerdzie pokłonił, chociaż ten mu nie myślał oddać powitania. Skłonił się i Hengo, ale mu twarz pobladła, czuł, że chciwe oczy wszystkich na niego się skierowały.

      – Kogóż to z sobą prowadzicie, stary? – wołał smerda. – Obcy? Skąd?

      Czterej jezdni wnet go obstąpili dokoła.

      – Znad Łaby jestem, przekupień, człek spokojny, nieobcy… – rzekł, nabierając śmiałości trochę, Hengo – nieobcy, bom tu nieraz bywał z towarem… wszędy mnie swobodnie przepuszczano…

      – Znamy my tych ludzi spokojnych! – krzyknął śmiejąc się smerda – Znamy… Kto wie, na co wypatrujecie drogi po kraju, szukacie brodów po rzekach, zaciosujecie znaki po drzewach… Aby potem poprowadzić…

      – Spokojny człek – odezwał się Wisz powoli – dajcie mu pokój, chleb z nim łamałem.

      – A mnie co do tego? – zawołał smerda gniewnie. – Kneź surowo zakazuje, aby się tu obcy po kraju nie wałęsali. – Pójdzie z nami.

      – Pojadę z wami po dobrej woli, miłościwy panie – rzekł szybko Hengo – A gdy na twarz padnę przed kneziem, łaskę u niego zyszczę93, bo pan jest sprawiedliwy… Jam samowtór94 z chłopięciem… i – cóż ja złego zrobić mogę?

      – Związać mu ręce – krzyknął smerda – ano, zobaczymy…

      Gdy to mówił, dwóch pachołków skoczyło z koni, aby rozkaz jego wykonać. Smerda skierował się ku zagrodzie.

      Stali tu już parobcy i synowie, stała we drzwiach stara Jaga, z równie starą sługą – żadnej z młodszych niewiast widać nie było.

      Na znak dany przez ojca wszystkie się ukryły po kątach i zbiegły do lasu, aby się z obcymi ludźmi zuchwałymi nie spotykać. Wyjaśniła się95 też twarz Wisza, gdy w podwórku ani córek, ani synowej żadnej nie zobaczył.

      Smerda zlazł z konia u wrót, ludzie jego także, dwu z nich poprowadziło Henga z sobą, wydrwiwając się z niego, popychając i bijąc. Ręce już miał w tył związane sznurem, którego koniec trzymał jeden z pachołków. Konie poszły do szopy, ludzie wprost kroczyli do dworu. Tu Jaga, pokłonami ich witając, zapraszała. Wisz stary szedł zamyślony i chmurny. Zaszumiało wnet w izbie, gdy obcy się do niej wcisnęli. Smerda padł na ławę, pierwsze, gospodarskie zajmując miejsce. Wołali już piwa i miodu, które zaraz niesiono, aby sobie gardła zalali. Gospodarz, nic nie mówiąc, z dala zajął miejsce na ławie.

      – No, stary gospodarzu – ozwał się smerda – wy to już wiedzieć powinniście, z czym my jedziemy… Należy kneziowi dań…

      – A dawnoście ją brali? – mruknął stary.

      – Myślicie się rachować z nami? Kmieć z kneziem? – rozśmiał się smerda.

      – Kmieć z kneziem, bo ja tu, na tej ziemi, kneziem jestem – mówił Wisz. – Ze skóry nas drzecie pod pozorem obrony.

      Smerda chciał się śmiać, ale popatrzywszy na starego, rychło mu ochota odeszła, spowolniał96 jakoś.

      – Pijcie


Скачать книгу

<p>89</p>

smerda (daw.) – sługa książęcy (tu: w randze przełożonego); u Słowian: wolna ludność chłopska popadła w zależność od księcia. [przypis edytorski]

<p>90</p>

łubiany – wykonany z łuby, czyli tzw. dartki drzewnej: długich, cienkich pasów struganych z miękkiego drewna, służących do wyplatania koszy itp. [przypis edytorski]

<p>91</p>

oznajmując – dziś: oznajmiając. [przypis edytorski]

<p>92</p>

u stołba – pod wieżą, w okolicy wieży. [przypis edytorski]

<p>93</p>

zyszczę (starop.) – zyskam, pozyskam. [przypis edytorski]

<p>94</p>

samowtór (daw.) – sam z kimś, we dwóch; przysłówek oznaczający wykonywanie jakiejś czynności przez dwie osoby; samotrzeć – sam z dwoma towarzyszami, we trzech; samoczwór – sam z trzema towarzyszami, we czterech; samopiąt – sam z czterema towarzyszami, w pięciu; samoszóst – sam z pięcioma towarzyszami, w sześciu itd. [przypis edytorski]

<p>95</p>

wyjaśniła się – tu: rozjaśniła się, rozpogodziła. [przypis edytorski]

<p>96</p>

spowolnieć – tu: spokornieć; zachowywać się „po (według) czyjejś woli”. [przypis edytorski]