Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont

Читать онлайн книгу.

Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
i biegły niby pasy czarnej croisy, wpośród poobwiązywanych słomą róż i drzewek południowych, co niby szyldwachy, wyciągniętą i załamującą się pod prostym kątem linią obiegały wielki czworoboczny trawnik, na którego rogach stały cztery posągi, okręcone na zimę w kawały barchanowych podkładek, zrudziałych na deszczach i mrozach.

      W jednym końcu parku, pod czerwonymi murami fabryki, przez niskie krzewy i drzewa błyszczały w słońcu okna oranżerii.

      Park był smutny i niedbale utrzymywany.

      Lokaj w czarnej liberii otworzył przed Borowieckim wielkie drzwi do przedpokoju, wyłożonego dywanem i obwieszonego fotografiami fabryk, grupami robotników i mapami majątków ziemskich, jakie posiadał Bucholc.

      Czworo drzwi prowadziło w głąb domu, a wąskie żelazne schody na piętro.

      Wielka, żelazna latarnia w stylu gotyckim, wisząca u sufitu, rozrzucała łagodne światło, co kolorowymi. jakby wypłowiałymi plamami mżyło na ciemnym dywanie i drzewem wyłożonych ścianach.

      – Gdzie pan prezes?

      – Na górze w swoim gabinecie.

      Lokaj szedł naprzód i uchylał portier, otwierał drzwi, a Borowiecki szedł wolno przez wspaniałe pokoje, bardzo poważnie i ciężko umeblowane, zaciemnione prawie zupełnie storami opuszczonymi. Cisza go otaczała zupełnie, bo odgłos kroków tłumiły dywany. Uroczysta, zimna powaga panowała w mieszkaniu; meble stały w pokrowcach ciemnych, zwierciadła, wielkie żyrandole, kandelabry, obrazy nawet na ścianach pokryte były zasłonami i tonęły w zmroku, w którym tylko błyszczały brązowe ozdoby majolikowych pieców i złocenia stiukowych sufitów.

      – Herr von Borowiecki! – meldował poważnie lokaj w jednym z pokojów, gdzie pod oknem, w głębokim fotelu, z pończochą w ręku, siedziała Bucholcowa.

      – Gut morgen Herr Borowiecki! – odezwała się pierwsza, wyjęła drut i wyciągnęła do niego rękę jakimś automatycznym ruchem.

      – Gut morgen Madam – pocałował ją w rękę i poszedł dalej.

      – Kundell! Kundell! – zakrzyczała za nim papuga, uczepiona nogami u parapetu. Bucholcowa pogłaskała ją, uśmiechęła się przyjaźnie do bandy wróbli, co pod oknami na drzewach się biły, popatrzyła w świat pełen słońca i znowu robiła pończochę.

      Bucholca znalazł Borowiecki w narożnym gabinecie.

      Siedział przed wielkim piecem, z zielonych gdańskich kafli, cudownie ornamentowanych, w którym palił się ogień, grzebał w nim ustawicznie swoim nieodstępnym kijem.

      – Dzień dobry! Kundel, krzesło dla pana – zawołał silnym głosem na lokaja, który stał przy drzwiach gotowy na najmniejsze skinienie.

      Karol usiadł tuż obok niego, plecami do ściany.

      Bucholc podniósł swoje jastrzębie, czerwone oczy i dosyć długo świdrował twarz jego.

      – Chory jestem – szepnął, wskazując na nogi pookręcane w białą flanelę i leżące na taburecie, wprost ognia, niby dwa wały materiału surowego.

      – Ciągle to samo? reumatyzm?

      – Tak, tak – szeptał i jakiś bolesny skurcz skrzywił mu szaro-żółtawą, okrągłą twarz.

      – Szkoda, że pan prezes nie wyjechał na zimę do San Remo lub gdziekolwiek na południe.

      – Co to pomoże, a ucieszyłbym tylko Szaję i tych wszystkich, coby chcieli, abym zdechł jak najprędzej. Kundel, popraw – krzyknął na lokaja, wskazując na nogę swoją, zsuwającą się z taburetu. – Ostrożnie! ostrożnie! – krzyknął.

      – Myślę, że tych, coby chcieli pańskiej śmierci jest bardzo mało, a może i nie ma ich zupełnie w Łodzi, jestem nawet pewny, że ich nie ma.

      – Co mi pan gadasz, wszyscy chcą, abym umarł, wszyscy – i dlatego właśnie na złość będę jeszcze żył długo, pan myślisz, że nie mam zazdrosnych, co?

      – Kto by ich nie miał.

      – Ile by dał Szaja za moją śmierć, jak pan myślisz?

      – Przypuszczam tylko, że za ruinę pańską, gdyby ta była możebną, to dałby bardzo wiele, bardzo wiele, pomimo swojego skąpstwa.

      – Pan myślisz? – szepnął i oczy mu strzeliły płomieniem nienawiści.

      – Cała Łódź wie o tym.

      – Jeszcze i wtedy kogo by oszukał, bo zapłaciłby fałszywymi pieniędzmi albo wekslami bez wartości. Kundel… – opuścił głowę na piersi, na stary watowany szlafrok z łatami na łokciach i zapatrzył się w ogień.

      Borowiecki, zaprawiony już dobrze w tej serwilistycznej subordynacji wobec milionerów, nie śmiał nic mówić, czekał cierpliwie, aż on pierwszy zacznie.

      Rozglądał się po ścianach wybitych bardzo ciemnym wiśniowym adamaszkiem jedwabnym, obwiedzionych szeroką złotą lamperią. Kilka ordynarnych oleodruków niemieckich wisiało na ścianach. Olbrzymie mahoniowe biurko stało w rogu pomiędzy dwoma oknami, przysłoniętymi ekranami z kolorowych szkieł. Linoleum, naśladujące posadzkę, pokrywało podłogę gabinetu i było nader mocno powydeptywane.

      – Słucham pana – mruknął szorstko.

      – Mówiliśmy o Szai.

      – Dajmy spokój temu. Kundel! Niech tutaj przyjdzie Hamer. Co to, za pięć minut mam brać pigułki, a tego błazna nie ma jeszcze. Pan znasz wczorajsze nowiny?

      – Słyszałem, pan Knoll mówił mi w teatrze.

      – Pan bywasz w teatrze?

      Oczy mu zaświeciły urągliwą złośliwością.

      – Nie rozumiem nawet pytania prezesa.

      – Prawda, że pan Polak, prawda, że pan von – zaczął się krzywić jakby do śmiechu.

      – Przecież i pan prezes bywa w teatrze.

      – Ja jestem Bucholc, panie von Borowiecki. Ja mogę bywać wszędzie, gdzie mi się podoba – podniósł głowę i dumnie, miażdżąco patrzył.

      – Winne są teatry, że zamiast być dla niektórych ludzi tylko, stoją otworem dla wszystkich, mających za co kupić sobie miejsce – szepnął Borowiecki i nie mógł powstrzymać złośliwego uśmiechu.

      – Nie słucham pańskie gadanie – stuknął ze złością kijem w głownie, że aż się iskry posypały na pokój.

      – Daruje pan prezes, że go pożegnam – mówił Borowiecki, podnosząc się z krzesła, zirytowany ostatnimi słowami.

      – Siedź pan, zaraz będzie obiad. Tu się nie ma o co obrażać, zresztą pan wiesz, jak pana cenię, pan jesteś wyjątkowym Polakiem. Knoll mówił panu o wszystkim?

      – O bankructwach ostatnich.

      – Tak, tak… Wyjechał za pilnym interesem i właśnie proszę pana o zastąpienie go na cały czas nieobecności. Morrys zastąpi pana w drukarni.

      – Dobrze, a co do Morrysa, to bardzo zdolny człowiek.

      – I głupi. Siadajże pan. Ja lubię Polaków, ale z wami wcale gadać nie można, zaraz się byle słówkiem obrazi i bądź zdrów. Langsam77 panie Borowiecki, langsam, pan nie zapominaj, że jesteś moim człowiekiem.

      – Pan prezes za często mi przypomina, abym o tym chociaż na chwilę zapomnieć mógł.

      – Uważasz pan to za niepotrzebne? – pytał, patrząc na niego z uśmiechem dobrotliwym.

      – Jak


Скачать книгу

<p>77</p>

langsam (niem.) – powoli, pomału. [przypis edytorski]