Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont

Читать онлайн книгу.

Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
chwili zawołał łagodnie:

      – August!

      Lokaj podszedł ze strachem, bo jak tylko wołał po imieniu i udawał łagodnego, wtedy był najstraszniejszym.

      – Gdzie pan Horn?

      – Jaśnie pan go wyrzucił, to i poszedł.

      – Dobrze. A gdzie pan Borowiecki?

      – Zajrzał tylko i zaraz wyszedł, musiał iść na obiad, bo już po dwunastej, fabryki dosyć dawno gwizdały na południe – przeciągał umyślnie odpowiedzi.

      – Dobrze. Stań z boku.

      Lokaj drgnął, ale wypełnił rozkaz.

      – Słucham! – rzekł bardzo pokornym głosem.

      – Kazałem ci wyrzucić tego psa, dlaczego nie słuchałeś, co?

      – Jaśnie panie, on sam wyszedł! – zaczął się tłumaczyć ze łzami.

      – Milczeć! – krzyknął i uderzył go z całej siły kijem przez twarz.

      August bezwiednie cofnął się w tył.

      – Stój, chodź bliżej!

      I gdy lokaj pod wpływem strachu znowu się przysunął, przytrzymał go za rękę i potężnie obłożył kijami.

      August nie próbował się nawet wydzierać, odwrócił tylko twarz, żeby ukryć łzy, które mu się strumieniem lały po wygolonych policzkach, a gdy Bucholc przestał go bić, śmiertelnie zmęczony, i leżał w fotelu jęcząc, zaczął obwijać mu nogi we flanele, które się pozsuwały podczas gwałtownych poruszeń.

      Karol tymczasem, nie chcąc być świadkiem awantury, wyniósł się i pojechał na obiad.

      Jadał w tak zwanej „kolonii” na Spacerowej.

      „Kolonię” składało kilkanaście kobiet, Polek, wyrzuconych przez los z różnych części Kraju na bruk łódzki.

      Były to przeważnie rozbitki życiowe: wdowy, eks-obywatelki ziemskie, eks-kapitalistki, eks-panie, stare panny i młode dziewczyny, które przyszły tutaj szukać pracy. Bieda je połączyła i bieda wyrównała pomiędzy nimi różne towarzysko-kastowe nierówności.

      Zajmowały na ulicy Spacerowej całe piętro, urządzone na sposób hotelowy. Korytarz biegł wzdłuż całego mieszkania i kończył się przy wielkim, narożnym pokoju, służącym za wspólną dla wszystkich jadalnię.

      Karol i Moryc jadali tam obiady razem z kilkoma kolegami.

      Przyszedł spóźniony nieco, bo wielki okrągły stół był już obsadzony stołownikami.

      Jedzono pośpiesznie w milczeniu, nikt nie miał czasu na pogawędkę, a wszyscy co chwila podnosili głowy i nadsłuchiwali, czy nie odzywają się już świstawki.

      Karol usiadł obok tej baronowej, która w sobotę przewodniczyła w loży, uścisnął kilka rąk w milczeniu, kiwnął kilka razy głową dalej siedzącym i zabrał się do jedzenia.

      – Horna nie było jeszcze? – zapytał ktoś przez stół pani Łapińskiej.

      – Spóźnia się jakoś dzisiaj – szepnęła.

      – Przyjdzie dopiero wieczorem – poinformowała młoda dziewczyna, z obciętymi krótko włosami, które co chwila odgarniała z czoła.

      – Dlaczego, Kama?

      – Miał dzisiaj zrobić awanturę Bucholcowi i wymówić mu miejsce.

      – Mówił Kamie o tym? – zapytał żywo Karol.

      – Taki plan miał.

      – On nigdy, jak widzę, nie robi nic bez planu – chodząca metoda.

      – Zawzięty Niemczyk!

      – O, pan Sierpiński nazywa Horna Niemczykiem, ciociu! – zaprotestowała Kama.

      – Nie tylko zawzięty, on ma nawet w gniewie metodę.

      – Ba, widziałem go raz, jak u nas w kantorze kłócił się z Müllerem.

      – A ja przed chwilą zostawiłem go w podobnej sytuacji z Bucholcem.

      – Co się stało, panie Karolu? – zawołała żywo Kama i przybiegła do Borowieckiego, zanurzyła mu we włosy swoją drobną, dziecinną jeszcze rączkę i pociągając go za głowę, wołała rozpieszczonym głosikiem: – Ciociu, niech pan Karol powie!

      Kilka głów podniosło się znad talerzy.

      – Przy mnie nic się nie stało jeszcze, a co po moim wyjściu – nie wiem. Szło na ostro. Horn z całą serdecznością przekonywał Bucholca, że jest złodziejem i szwabską mordą.

      – Ha, ha, brawo Horn, dzielny chłopak.

      – Szlachecka krew, panie dobrodzieju, tak czy owak, a zawsze się pokaże – mruczał Sierpiński ukontentowany, obcierając potężne, wyczernione wąsy.

      – A ja pana kocham, bo pan jest porządny szlachcic, prawda ciociu?

      – A ja Kamę panie dobrodziejki także…

      – Kocham tak, czy owak – dokończyła Kama ze śmiechem.

      – Nie tyle ma Horn dzielności, ile zwykłego, bezmyślnego zawadiactwa – powiedział Karol niechętnie.

      – Zabraniamy tak mówić o Hornie – wołały kobiety, spoglądając na Kamę, która puściła głowę Karola, odsunęła się gwałtownie i rozczerwieniona, a pałającymi oczami mierzyła go gniewnie.

      – Nie odwołam, com powiedział i nie przestanę tego dalej dowodzić. Chciał rzucić miejsce – mógł; miał jakie pretensje do Bucholca, mógł je wyłuszczyć; z Bucholcem łatwiej się porozumieć, niż z innymi, bo Bucholc ma rozum. Ale po co było robić podobną awanturę, chyba tylko dla popisu, żeby o nim w Łodzi mówiono. Tak, chłopaczki będą podziwiać jego śmiałość i odwagę. Wielkie bohaterstwo – nawymyślać choremu człowiekowi. Bucholc mu tego nigdy nie daruje, będzie się na nim mścił do śmierci, on ma dobrą pamięć.

      – O, to nie długo, dzięki Bogu, bo on podobno bardzo chory – zawołała z uniesieniem Kama.

      – Kama, co ty wygadujesz?

      – A zresztą, figę mu zrobi. Horn pojedzie do Warszawy, do domu i będzie sobie kpił z Bucholca. Prawda, ciociu?

      – A co nawymyślał Szwabowi, to mu nikt tego nie odbierze.

      – Bucholc ma długie ręce, dostaną i do Warszawy. Znajdzie sposób zwrócenia na niego uwagi, zrobi tak, jak zrobił Müller z Obrębskim i Horn może się dobrze przechłodzić, będzie miał czas.

      Świstawka gdzieś niedaleko rozległa się przeraźliwie.

      – Krzeczkowski, to twój słowik cię wabi – zaśmiał się któryś.

      – Niechaj straci głos – szepnął wysoki, chudy blondyn w okularach, podniósł się i wyszedł z pośpiechem.

      – Czy istotnie szło tak ostro, panie Karolu – pytała pani Stefania, przysiadając się do niego, również dzisiaj liliowa, jak i w sobotę była w teatrze.

      – Więcej, jak ostro, bo Horn gotów był się rzucić na Bucholca.

      – Zuch chłopak, panie dobrodziejki, trzeba było Szwaba przytrzymać za czuprynę i potem tak i owak, z jednej i drugiej strony nafasonować.

      – Panie Sierpiński, to nie sprawa z ratajem95.

      – A cóż to, wiadomo, panie dobrodziejki, że Bucholc traktuje wszystkich jak psów. Psiakrew – zatkał gwałtownie usta. – Przepraszam,


Скачать книгу

<p>95</p>

rataj – robotnik sezonowy na wsi; wyrobnik. [przypis edytorski]