Emancypantki. Болеслав Прус
Читать онлайн книгу.się decyzji umiarkowanego odłamu emancypacji kobiet, gdyby na drodze życia spotkała nadzwyczajnego mężczyznę. Dla zwyczajnych bowiem mężczyzn nie poświęciłaby się, ponieważ są to nikczemnicy i głupcy, z których żaden nie potrafi ocenić kobiety wyższej ani jej potrzeb.
Nigdy panna Howard nie była tak wymowną i nigdy Madzia nie czuła takiego rozbicia myśli jak po tym spacerze. Niby zygzaki błyskawic latały jej po głowie wspomnienia – to grubego Mielnickiego, to panny Malinowskiej, to pracujących kobiet, którym nie wolno mieć dzieci, to znowu rozmaitych kół towarzyskich: konserwatywnych, radykalnych i umiarkowanie emancypacyjnych. Wszystko to paliło się, trzaskało, brzęczało tworząc chaos, poza którym w sercu Madzi kryła się troska o panią Latter.
„Boże, co będzie z nią i jej dziećmi?…” – myślała.
Gdy zaś położyła się wieczorem do łóżka, opanował ją gniew na pannę Malinowską.
„Dlaczego ona mówi, że kobieta pracująca nie powinna mieć dzieci?… Cóż to, czy kobiety wiejskie nie pracują, a jednak są matkami… Dzieci to takie miłe, takie kochane stworzenia… Wolałabym umrzeć…”.
Zamknęła oczy i – przyśnił się jej pan Kazimierz.
18. Kara za niedołęstwo
Zajęta myślami o przyszłości pani Latter, Madzia nazajutrz i następnych dni nie zauważyła, że coś knuje się na pensji. Widziała rozdrażnienie panny Howard, słyszała szepty dam klasowych, nieraz obiło się o jej uszy słówko tej lub owej pensjonarki: „intrygant!”, „niedołęga!” – ale nie przywiązywała do tego znaczenia.
Dusza jej była przesycona niepokojem o panią Latter, o Helenkę, nawet… o pana Kazimierza, którym, według przepowiedni panny Malinowskiej, groziła ruina… Cóż więc mogło ją obchodzić, że kogoś nazywają intrygantem i niedołęgą, że cała pensja o czymś szepcze?… Alboż ona sama nie była pełna jakichś tajemniczych szeptów, nad którymi górowały dwa zdania:
„Rola pani Latter skończyła się nieodwołalnie”.
„Kobiety pracujące nie powinny mieć dzieci”.
Słowa te wydawały się Madzi okrutnymi; tym okrutniejszymi, że kochała panią Latter jak drugą matkę, a najwięcej kochała ją za to, że ma dzieci.
„Jak można – myślała sobie – z taką straszną obojętnością odmawiać praw do życia istotom malutkim i niewinnym, których dusze, być może, krążą nad nami upominając się o przyjście na świat, o chrzest i wiekuiste zbawienie?… Jak można przed nie urodzonymi zamykać wieczność tylko dlatego, ażeby nam było dobrze?…”.
Wspomnienie panny Malinowskiej, która tak spokojnie rzucała wyrok zagłady na nie urodzonych, napełniało Madzię trwogą. Zdawało jej się, że łagodna i zacięta blondynka wypowiada wojnę samemu Bogu.
„Wolałabym umrzeć aniżeli coś podobnego pomyśleć” – mówiła w duchu.
A tymczasem około niej szeptano o jakimś intrygancie i niedołędze. Lecz gdy Madzia zbliżyła się do grupy pensjonarek, dziewczynki milkły, choć w ich oczach można było wyczytać, że mówią o czymś ważnym.
Raz doleciał Madzię frazes:
– Jej panna Howard nie kazała… Ona jest tak łagodna, że może wszystko zepsuć…
Madzia machinalnie spojrzała na dowodzącą pensjonarkę, która uciekła. Lecz i te zdania odbiły się od jej uwagi jak piłka od ściany.
W następną sobotę dyżurowała Madzia w czwartej klasie, gdzie od godziny dziesiątej do jedenastej Dębicki miał wykładać botanikę. Siedziała na krześle haftując coś, pogrążona w myślach, gdyż klasa była spokojna.
Po dzwonku nauczyciel języka niemieckiego opuścił salę, a w parę minut wszedł Dębicki. Był jak zwykle zakłopotany, idąc podnosił kolana bardzo wysoko, okrążył katedrę, potknął się na stopniu, co rozśmieszyło pensjonarki, i zapisał się w dzienniku.
Potem rzekł cichym głosem:
– Panna Kolska…
– Nic nie mów!… Nie umiesz!… – zaszemrano w klasie.
Madzia spojrzała po sali. Większa część uczennic miała spuszczone głowy, lecz w ostatnich ławkach było widać rozognione twarze i błyszczące oczy.
Dębicki zamyślił się, przewracał kartki dziennika, bawił się piórem, lecz stopnia uczennicy nie zapisał.
– Panna Siewierska… – odezwał się po chwili.
– Nic nie mów!… Nieprzygotowana!… – odezwały się głosy panienek, tym razem liczniejsze i silniejsze niż poprzednio.
Dębicki podniósł się z fotelu i patrząc na rzędy pochylonych główek rzekł spokojnie:
– Moje panie, cóż to znaczy?…
– Nic nie rozumiemy… Nudne lekcje…
– Nie rozumiecie, panie, botaniki?…
– Nic, ale to nic nie rozumiemy!… – zawołał cienki głos. A po nim chór:
– Nie rozumiemy… Nie chcemy…
Dębickiemu twarz zrobiła się szarą, nos trochę posiniał. Zachwiał się, odetchnął parę razy, jakby mu zabrakło powietrza, a w jego oczach błysnęła trwoga. Lecz uspokoił się, zeszedł z katedry, stanął przed pierwszymi ławkami i pokiwawszy głową rzekł z uśmiechem:
– Dzieci!… dzieci!…
Potem opuścił salę, znowu podnosząc kolana bardzo wysoko i trzymając rękę za klapą surduta.
Kiedy cicho zamknął drzwi za sobą, Madzia na pół nieprzytomna zapytała:
– Co to jest?…
Odpowiedziało szlochanie jednej z przychodnich uczennic. Była to siostrzenica Dębickiego.
– Co to znaczy?… – powtórzyła Madzia.
W klasie panowało głębokie milczenie, a po chwili rozległ się płacz innej dziewczynki, która była w przyjaźni z siostrzenicą nauczyciela.
A potem w różnych punktach sali zaczęły płakać jeszcze inne dziewczynki i odzywać się głosy’
– To przez Bandurską!…
– Nieprawda, bo to Lange!…
– Mnie panna Howard kazała…
– Trzeba przeprosić pana profesora…
– Prosić… Przeprosić!… Niech pani prosi!…
Madzia rzuciła swój haft na ziemię i wybiegła na korytarz.
Dębicki w futrze i czapce stał na połowie schodów trzymając się poręczy i ciężko dysząc. Madzia schwyciła go za ręce i łkając zapytała:
– Co panu jest?… Dlaczego pan wychodzi?…
– Nic. Przypomniano mi, że powinienem wziąć się do spokojniejszego zajęcia – odparł ze smutnym uśmiechem.
– Ależ, panie… niech pan wróci… – błagała Madzia, coraz mocniej ściskając go za ręce. – One tak proszą… bardzo proszą!…
– Dzieci są zawsze dobre – odparł – ale ja jestem chory, i już nie mogę być nauczycielem.
W tej chwili przebiegła przez korytarz i schody mała siostrzenica Dębickiego i z płaczem rzuciwszy mu się na szyję rzekła:
– Wujciu… ja z wujciem pójdę… nie chcę tu być…
– Dobrze, dziecko.