Infantka. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Infantka - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
tegom go nad skarbem moim wszystkim postawił – słabnącym głosem dodał August. – Starej wiary to mąż, prawości starej. Mów mu, niech nikomu nie zdaje po mnie mienia, krom królewnej Anny… Ona sióstr nie ukrzywdzi, a ja chcę, aby pokrzywdzoną nie została. Biedna Anna…

      Na jej sieroctwo spadnie korona! Kto wie? Wydrą jej może i mój spadek i ją… z Jagiellonek ostatnią…

      – Miłościwy panie, nie może to być – przerwał starosta – myśli tych nawet nie przypuszczajcie; ludzie bywają niewdzięczni, naród się niewdzięcznością splamić nie może.

      Zygmunta Augusta oblicze zmieniło się wyrazem szyderskim.

      – Mylisz się, starosto, mylisz – odparł – przeciwnie, ludzi wdzięcznych znajdzie się coś może, narody zawsze niewdzięczne być muszą!

      Napróżno chciał zaprotestować starosta tykociński, król głową potrząsał.

      Lecz widać było w skutek długiej już rozmowy tej znużenie.

      Wśród niej Zygmunt August chwilami usypiać się zdawał. Słów mu brakło i wypełniało je mruczenie… Mruczenia przerywały mowę. Starosta nie śmiał ani się oddalić bez rozkazu, ani dłużej męczyć króla, który, ile razy go zobaczył, jakby pobudzony do mówienia, usta otwierał i wkrótce wyczerpując się, słabnął.

      Na ostatek sądząc, że się już nazbyt przedłużyło posłuchanie, zrobił parę kroków wstecz od królewskiego łoża, ale król posłyszał chód i oczy otworzył.

      – Jedź – rzekł – zaraz, prędko… proszę cię… wizerunki, wiesz… dwa razem, Elżbiety i Barbary… przywieziesz mi je jutro.

      – Natychmiast wyruszam spełnić rozkaz, miłościwy panie – odezwał się Górnicki odchodząc.

      Król nie musiał już usłyszeć odpowiedzi, gdyż starosta ujrzał go z otwartemi usty, uśpionym głęboko, oddech tylko ciężki i chrapanie piersi znużonych słychać było.

      Gdy ostrożnie podniósłszy zasłonę starosta tykociński znalazł się w izbie sypialnią poprzedzającej, w której podedrzwiami stał Kniaźnik, Plat i Jakób cześnik na cichej jakiejś naradzie, potrzebował chwili długiej, aby przyjść do siebie, tak mu jeszcze w pamięci, w sercu brzmiało to, co z ust umierającego słyszał.

      Nie ulegało wątpliwości dla niego, iż król już z tego łoża boleści nie miał powstać, że to były ostatnie godziny i słowa ostatnie.

      Wzruszony do głębi duszy, Górnicki usiłował zapanować nad sobą, lecz łkania powstrzymać nie mógł.

      Do stojącego nie opodal od progu zbliżył się Fogelweder i ujął go za rękę.

      – Wszelka nadzieja stracona? – szepnął Górnicki. – Doktorze, macie wy jeszcze jaką?

      Fogelweder potrząsnął głową.

      Milczeli chwilę. Doktór ujął go za rękę i wywiódł z sobą do drugiej komnaty, w której, oprócz referendarza Czarnkowskiego, znajdował się chwilowo marszałek Radziwiłł, na uboczu rozpytujący cicho Jakóba Zaleskiego o króla.

      Zobaczywszy powracającego Górnickiego, Czarnkowski się zbliżył do niego.

      – Mówiłeś z nim? – zapytał.

      – Tak – rzekł starosta – i rozmowa była może dla chorego za długa. Zmęczyła go, ale odpuścić mnie nie chciał.

      – Dał ci jakie rozkazy?

      – Kazał mi jechać do Tykocina, abym mu jutro przywiózł dwa wizerunki: Elżbiety i Barbary, które zwykł był nosić przy sobie.

      – Jutro! – podchwycił Czarnkowski smutnie – lecz któż wie, czyje jutro jest… Biedny pan! Nie wspomniał co o królewnie?

      – I owszem – odparł Górnicki – los jej go obchodzi wielce, troskę ma wielką o nią.

      Referendarz zamilkł.

      – Doktorowie obaj – dodał po przestanku – żadnej już nadziei nie czynią. Jutro król na śmierć dysponować się będzie.

      – Tem bardziej śpieszyć muszę do Tykocina – odezwał się starosta – abym ostatnią jego spełnił wolę i choć małą przywiózł pociechę.

      Otarł łzę, podali sobie ręce.

      Noc już była, gdy Górnicki się znalazł w podwórcu dworu królewskiego, który, choć cichym był, niemniej ludzi go mnóztwo napełniało.

      Znając wszystkich, mógł starosta mimo ciemności rozpoznać tych, co się tu krzątali.

      Krajczy i podczaszy z Konarskim, któremu król wszystko zwierzał i klucz od pieniędzy oddawał, stali przy ładujących się wozach. Widocznem było, że się śpieszono, aby z zaborem przewidywany już zgon króla uprzedzić.

      Zaprzęgano konie, szeptali ludzie: ze śpichrzów wynoszono skrzynie i różny ładunek.

      Jakób cześnik królewski, znany ze swej chciwości i bezwstydu, kręcił się także około wozów innych, z dworzanami: Platem, Kolfilskim i Kazanowskim.

      Niektórzy z nich wcale na starostę nie zdawali się uważać, drudzy zmięszali się widząc go powoli przechodzącego podwórze i rozpatrującego się w tem co się tu działo.

      Łatwa do poznania, po swej tuszy i zuchwałej postawie, Zuzanna Orłowska, jedyna z dawnych miłośnic króla, która była przytomną w Knyszynie, chodziła także pilnując rzeczy, które na gwałt tej nocy wyprawiano w świat, aby tylko z Knyszyna, obawiając się dnia następnego, gdyż biskup Krasiński, marszałek Radziwiłł i referendarz Czarnkowski mogli łupieztwo powstrzymać.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.

/9j/4AAQSkZJRgABAQEASABIAAD/2wBDAAMCAgMCAgMDAwMEAwMEBQgFBQQEBQoHBwYIDAoMDAsKCwsNDhIQDQ4RDgsLEBYQERMUFRUVDA8XGBYUGBIUFRT/2wBDAQMEBAUEBQkFBQkUDQsNFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBQUFBT/wgARCAeoBXgDAREAAhEBAxEB/8QAHAAAAwEAAwEBAAAAAAAAAAAAAAECAwYHCAUE/8QAGgEBAQADAQEAAAAAAAAAAAAAAAECAwQFBv/aAAwDAQACEAMQAAAB+d9N2IZMIqnEgBVMiAdEIAKqYdKAQAMRdUQEA6BmcaAFAwFCqiIdTAVQTDAqkTDohDEBVTDJKJAAGXTIGKHTAzix0AMBCKIgohFUEwwKpEw6UAwEVUwySiQGIZpSJh0AMDOLHQEOkIBiFAA6IkYFUokdEIYCKqYZIAAxFF1IgHCqhEwDqYsqlCqYqmTAOqM4dURDIKEUQMYxGlIiAugmHUwxkjqxQqCYYCLpgQOKpCFFUGcXTIh1EUIZIFDCtKzghGlSIZEWKlFVRIQqUOiCrEMgcVShUoupIjSgmAgoQyQKGBrkyhQ6siAdRFiAdUSMkUVURdUICYoZIUjSoiIugUBIwJAY6Yy6zxIqmTBQMQooKQoqnASI0oM4smnDpkRJdMxjSqEURAOnEjMo2yARJQqYxkQ6kBw6gIsKBCi6DOKEBVBMIqmYxpVCGTBTACYRdMQBBTAqohkw6IozGVQMiHVCJh0oC6kUIqgziyqQyRgAGcXTCEVSAoRVRDiCqIdRFUwgqYZWRRMOlBVkBAVUkRdUAiSxCgINKBBFUigIFCAZVUIiKpQ6RZVRidIIVIqCkEOmSBMb5IiQFGlIQyYKYAXUxAoRQU4vJMRFkF1JoOs8V1IEgUAgiqDMoDSogiaZZIxCFF1JQxEQgGOiLyTERdQWIsKiLJEIY4KQjQRnDqxkwVEXVERWSYZEa5JhgBnAAGlSUIiKEVSNCSYqkIUVSgoJjXJMSKN8mcZxJrTEMBCh0oQ6IBAIoYUCgAKYwGSSEOqCMyqcXkiLEXSIjOEaUwABQiqiGOlDqYZJdACgAdTFUDARMA6qAzNKUaZM4sCqmIIgNKRQghUoqoiq
Скачать книгу