Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
przypodobać umiała, a choć za plecami drwiła niemal z każdego, nikt się tego nie domyślał, tak była w oczy słodką…

      Dzierla choć nie młoda, bardzo jeszcze starą nie była, a nosiła się tak śmiesznie, jakby młodą chciała udawać… Czasami wkładała nawet wianuszek na głowę, choć do niego dawno straciła prawo, i obwieszała się błyskotkami, palce miała całe okryte mosiężnemi i srebrnemi pierścieniami, wstążki a opaski krasne lubiła niezmiernie. Chuda, żółta, opalona, miała oczy czarne ogniste, kibić jeszcze giętką i gibką i zdala czasem ją kto mógł wziąć za dziewczynę…

      Ksiądz Żegota miał do niej wstręt wielki, ona bała go się mocno, posługiwać się nią jednak musiał, nie mając jej kim zastąpić, a ona chętnie skinieniu była posłuszną, aby sobie zaskarbić łaski.

      I teraz też wyciągnął ją gdzieś z kąta, aby szła opatrzeć rany.

      Sam on, wiedząc co chorym i znużonym potrzeba, w koszu niósł trochę wina którego do Mszy św. używał, kawał białego pieroga, trochę mięsa wędzonego, sera i masła.

      Wesoła Dzierla wstępując na próg szopy i widząc z kim mieć będzie do czynienia, przybrała postać poważną i wprost szła do Hansa…

      Stała nad nim przyglądając mu się długo, spytała od jakiego zwierzęcia ranę dostał i głową trząść poczęła o kle dzika posłyszawszy. – Klękła potem ranę opatrywać, ku czemu już miała z sobą hubę, zioła i szmaty…

      Tymczasem ks. Żegota dobywał z kosza przyniesione zapasy, a Otto ujrzawszy dzbanuszek nie czekając na innych, wyrwał mu go prawie z ręki, chciwie do ust niosąc…

      Gero się też jadła i napoju dopominał; tylko Hans biedny gdy mu nogę zakrwawioną odsłonięto, krzyknął z bolu i omdlał tak że go winem z wodą cucić musiano.

      – Panu Bogu niech będą dzięki – oddychając rzekł Otto, – jeszcze nie zginiemy na tej pustyni! Są ludzie!!

      V

      Zaledwie ks. Iwo z podróży swej do Krakowa powrócił i zajechał na dworzec biskupi – ledwie miał czas z konia zsiadłszy rozmówić się z gromadzącemi się na przyjęcie jego duchownemi, gdy już na zamku o nim wiedziano i od księcia Leszka biegł komornik z pozdrowieniem, który zarazem niósł prośbę, aby Biskup tęskniącego za nim pana co najrychlej odwiedził.

      Waligóra którego Iwo przywiózł z sobą, w miarę jak do stolicy się zbliżali, wznawiającéj jakieś stare wspomnienia niemiłe, smutniał i stawał się coraz bardziej milczącym i ponurym. Nawet łagodne a dobre słowa brata, nie mogły go wyrwać z tej ciężkiej zadumy.

      Biskup gdy wjeżdżali do miasta sam modlić się zaczął i toż bratu polecił.

      – Módlmy się, – rzekł, – wielki to oręż i skuteczne lekarstwo modlitwa…

      Mszczuj także modlitwy szeptać począł… Lecz mimowolnie owo miasto dawniej mu dobrze znane, niewidziane przez długie lata, oczy pociągało ku sobie.

      Urosło było, zmieniło się, rozsiadło szerzej, domostwa wypiękniały, przybyło kościołów…

      Ks. Iwo rzucił okiem ojcowskiem na drewniany kościółek Ś. Trójcy, przy którym osadził Dominikanów, na poczęty Panny Maryi, co miał stać w rynku… Oczy mu się zwilżyły i myślał.

      – Dałby Bóg jeszcze żywota trochę, przyrośnie świątyń, przybędzie ludzi, wzmoże się potęga duchowieństwa… na chwałę Pana!!

      Mszczuj z Biskupem razem, nie dając się poznać kim był, i skromne zająwszy miejsce w orszaku, przybył do dworca, gdzie na dany znak przez ks. Iwona zaraz go w osobnych izbach umieszczono… Nie pokazał się już dnia tego.

      Ani na zamek mógł Biskup podążyć, bo i godzina była opóźniona i w domu siła zostawało do roboty, po kilkodniowej niebytności…

      Mało nie od wszystkich Biskupów z całej Polski czekały nań listy i posły z ważnemi sprawami.

      Waligóra gdyby był się przypatrzył tym duchownym, którzy na powitanie brata spieszyli, zgorszyłby się był bardzo, gdyż liczba księży i mnichów cudzoziemców niemal przemagała. Czarne, szare, białe, brunatne habity wszelakich zakonów, różnego kroju cisnęły się do ukochanego Pasterza, który tego wojska Chrystusowego zastęp jak mógł pomnażał…

      Odzywały się tu języki wszystkie od łacińskiego począwszy, który powszechnym był, do włoskiego, francuzkiego i niemieckiego, bo zakonnicy z różnych krajów napływali gromadnie. Sam zaś Biskup Iwo, który za młodu w Paryżu razem z późniejszym Papieżem Grzegorzem IX, nauki kończył, a potem wielekroć do Włoch podróżował, mówił temi językami tak dobrze jak swoim. Dar ten Ducha świętego był mu udzielony, że się ich uczył łatwo i nie zapominał nigdy… Nie miał też tej miłości tak wyłącznej dla swoich, jaką Waligóra się chwalił, a byle człek był pobożny, nie patrzał jakiego rodu.

      Oczy gorliwego kapłana zwracały się na zachód i południe z miłością wielką, gdyż tam rozkwitało to życie duchowe, które wiek ów znamionowało. Tam płynęła rzeka ognista, której tu ledwie ciekły małe strumyki…

      Dwu razem wielkich apostołów wydały naówczas kraje południa, Hiszpania Ś. Domingo, Włochy Ś. Franciszka, tego miłośnika ubóstwa, który przeszedł przez życie w upojeniu, w extazie, we śnie niebieskim, ze śpiewem na ustach, cały w Bogu, z ranami cudownemi, z widzeniami archaniołów, otoczony ubóstwem, rozkazując ptaszętom, opiekując się owieczkami, całując trędowatych… Tysiące ludzi rzucało za jego przykładem zbroje, jedwabie, rozkosze, skarby, władzę i siłę, aby wołać wtórując mu

      O beata solitudo

      Sola beatitudo!…

      Gdy Franciszek szedł na pustynię, Domingo z ognistem słowem, pies Boży z pochodnią w ustach, – biegł między niewiernych, męczeństwa chciwy… Dwóch tych ludzi co się wzajem dopełniali, spotkali się w jednym uścisku na drodze ku niebiosom…

      Dawne zakony zjadło jak rdza bogactwo i rozpusta, dzieci Franciszka chciały nic nie mieć oprócz chleba jałmużny, dzieci Dominika chodziły we włosiennicy i okrutne były dla samych siebie…

      Iwo już dwu swych synowców oddał był Dominikowi, nie starczyło mu Cystersów, Norbertanów, starych zakonów które już siedziały na ziemi jego, pragnął nowych zapaśników, żądał nadewszystko aby mu przynieśli iskrę tego ognia miłości Bożej, który płonął za górami!

      Trzeba mu było przyszłe pokolenia wychować na dzieci tych ojców, dla których ziemia była tylko drogą do niebios…

      Wprawdzie wiara chrześciańska krzewiła się bujno i wszyscy niemal świeccy władcy byli gorliwemi synami Kościoła; wprawdzie Henryk Brodaty z małżonką żyli prawie klasztornym żywotem, ona z zakonnicami, on w kościele, Laskonogi sypał szczodrą dłonią duchowieństwu, Plwacz szerokie nadawał ziemie i szersze jeszcze prawa, których się dla niego wyrzekał, Konrad brat Leszków, ściągał niemieckich zakonnych rycerzy – tego wszystkiego jednak dosyć nie było… Nieraz ci sami tak święci i pobożni książęta oporem swym Biskupom zmuszali ich aż do klątew. – Modlitwa nie broniła od chęci panowania wyłącznego, od wstrętu do dzielenia się władzą – duchowieństwo więc co panującym panować chciało, nie mogło ustać w pomnażaniu sił swoich…

      Zakony i księża byli zapaśnikami do boju… Rozsadzano ich gęsto, aby tą siecią opasać wszystkie ziemie i co było rozszarpanego świeckiemi prawami, Bożem prawem zjednoczyć.

      W tej chwili ta walka duchowieństwa z ziemskiemi potęgami u nas, zdawała się na korzyść pierwszego rozstrzygać. Rzym stał po nad korony i berła,


Скачать книгу