Uwięziona. Марсель Пруст
Читать онлайн книгу.z okna przechodzące z guwernantką), a osobliwie tej z domu schadzek, o której wspominał Saint-Loup; pragnienie pięknych pokojówek, w szczególności pokojówki pani Putbus; pragnienie wsi z początkiem wiosny, żądzę oglądania głogów, kwitnących jabłoni, burz; pragnienie Wenecji, pragnienie wzięcia się do pracy, pragnienie życia takiego jak wszyscy; może ten nawyk przechowywania w sobie wszystkich tych niezaspokojonych pragnień, – przyczem poprzestawałem na obietnicy, czynionej samemu sobie, że nie zapomnę zaspokoić ich kiedyś – może ów tyloletni nawyk tego, co p. de Charlus piętnował mianem procrasnacji – „dojutrowania” – stał się we mnie tak uniwersalny, że rozciągał się i ma moją zazdrość? Notując w myśli że nie omieszkam kiedyś rozmówić się z Albertyną w sprawie młodej dziewczyny – może młodych dziewczyn (ta część opowiadania była w mojej pamięci mętna, zamazana, można rzec nie do przebycia) – z którą (lub z któremi) Aimé ją spotkał, odwlekałem te wyjaśnienia. W każdym razie, nie mówiłbym o tem z Albertyną tego wieczora, aby się nie narażać na to że się zdradzę ze swoją zazdrością i że ją pogniewam.
Jednakże, kiedy nazajutrz Bloch przysłał mi fotografję swojej kuzynki Estery, czemprędzej przesłałem ją Aimému. I równocześnie przypomniałem sobie, że Albertyna odmówiła mi rano przyjemności, która mogłaby ją w istocie zmęczyć. Czyżby dlatego, żeby zachować tę przyjemność dla kogo innego? Popołudniu może? Dla kogo?
W ten sposób zazdrość jest nieskończona. Nawet jeśli ukochana istota (kiedy umrze, naprzykład) nie może już jej wywoływać uczynkami, wspomnienia późniejsze od wszelkich wydarzeń mogą się nagle stać w naszej pamięci również wydarzeniami; wspomnienia, których nie oświetliliśmy dotąd, które się nam zdawały nieznaczące, a którym wystarcza nasze zastanowienie się nad niemi, bez żadnego faktu z zewnątrz, aby nabrały nowego i straszliwego znaczenia. Nie potrzeba być we dwoje, wystarczy być samemu w pokoju i myśleć, aby zaszły nowe fakty zdrad kochanki, choćby ona sama umarła. Toteż w miłości, nie tak jak w zwyczajnem życiu, trzeba się bać nietylko przyszłości, ale nawet przeszłości, która często realizuje się dla nas aż po przyszłości; a nie mówię tu jedynie o przeszłości której się dowiadujemy po czasie, ale o tej, którą przechowujemy w sobie oddawna i w której nagle nauczymy się czytać.
Ale i tak, pod wieczór czułem się bardzo szczęśliwy, że się zbliża godzina, kiedy będę mógł od obecności Albertyny zażądać potrzebnego mi ukojenia. Na nieszczęście, wieczór który nadszedł, był jednym z tych, kiedy to ukojenie nie było mi dane; kiedy pocałunek Albertyny na rozstanie, bardzo odmienny od jej zwykłego pocałunku, nie uspokoiłby mnie tak samo jak pocałunek matki w dnie kiedy się gniewała i kiedy nie śmiałem jej wołać, czując jednak że nie zdołam zasnąć. To były teraz te wieczory, kiedy Albertyna ułożyła na jutro jakiś projekt w sekrecie przedemną. Gdyby mi była zwierzyła ów projekt, pomógłbym jej w jego ziszczeniu z zapałem jakim nikt prócz Albertyny nie zdołałby mnie natchnąć. Ale nie mówiła nic, i nie potrzebowała zresztą nic mówić; z chwilą gdy weszła, jeszcze w drzwiach mego pokoju kiedym ją ujrzał w kapeluszu lub toczku na głowie, widziałam już nieznane, uparte, zaciekłe, niezwalczone pragnienie. I były to często wieczory, kiedy oczekiwałem jej powrotu z najtkliwszemi myślami, kiedy chciałem się jej rzucić na szyję z największą czułością.
Niestety, nieporozumienia jakie często miewałem z rodzicami, gdy trafiałem na ich chłód lub gniew w chwili gdym podbiegał do nich dławiąc się czułością, niczem są w porównaniu z rozdźwiękiem między kochankami! Cierpienie jest tu o wiele mniej powierzchowne, o wiele trudniejsze do zniesienia, tkwi w o wiele głębszej warstwie serca.
Tego wieczora Albertyna musiała mi jednak wspomnieć o swoim projekcie. Zrozumiałem natychmiast, że się wybiera jutro do pani Verdurin. W zasadzie nie miałbym nic przeciw tej wizycie. Ale z pewnością chciała tam iść poto aby kogoś spotkać, aby ukartować jakąś przyjemność. Inaczej nie zależałoby jej tak na tej wizycie, czyli nie byłaby powtarzała, że jej na tem nie zależy. Posuwałem się w swojej egzystencji drogą odwrotną do drogi ludów, dochodzących do pisma fonetycznego dopiero po przebyciu fazy liter jako szeregu symbolów; ja, który tyle lat szukałem prawdziwego życia i myśli ludzi jedynie w tem co mi poprostu i dobrowolnie mówili, z ich winy doszedłem do tego, że przywiązywałem już wagę jedynie do świadectw nie będących racjonalnym i analitycznym wyrazem prawdy; słowa nawet miały dla mnie znaczenie jedynie o tyle o ile je sobie tłumaczyć tak jak naprzykład rumieniec zmieszanej osoby lub nagłe milczenie.
Jakiś przysłówek użyty naprzykład przez pana de Cambremer, kiedy sądził że jestem „pisarzem” i kiedy, nie rzekłszy jeszcze nic, opowiadając o swojej wizycie u Verdurinów, obrócił się do mnie, mówiąc: „Był tam właśnie de Borelli”, przysłówek wynikły z mimowolnego, czasem ryzykownego zbliżenia dwóch myśli, nie wyrażonych przez interlokutora, z którego-to zbliżenia mogłem, dzięki jakiejś metodzie analizy lub elektrolizy, wydobyć te myśli, taki przysłówek powiadał mi więcej niż cała rozprawa.
Albertynie zdarzało się czasem w jej odezwaniach się uronić jakiś szacowny amalgamat, który czemprędzej starałem się poddać działaniu odczynników, aby go przeobrazić w jasną myśl. To jest zresztą jedna z najokropniejszych rzeczy dla zakochanego, że, o ile poszczególne fakty są trudne do odkrycia (dałoby się je odkryć, wśród tylu możliwości, jedynie doświadczeniem, szpiegowaniem), w zamian za to prawdę jest tak łatwo przeniknąć lub bodaj przeczuć.
Często widziałem w Balbec Albertynę, jak wpija w przechodzące młode dziewczyny nagłe i długie spojrzenie, mające coś z dotyku, poczem, o ile znałem te dziewczęta, mówiła: „Gdyby je ściągnąć? z przyjemnością nagadałabym im impertynencyj”. A od jakiegoś czasu (z pewnością od czasu gdy mnie przeniknęła) – nic; żadnej propozycji zaproszenia kogoś, żadnego słowa, nawet żadnego umykania spojrzeń, które się stały bezprzedmiotowe, milczące i w swojem roztargnieniu i obojętności równie rewelacyjne jak niegdyś była ich magnetyczność. Otóż, niepodobna mi było robić Albertynie wymówek lub zadawać jej pytań, z powodu jakichś drobiazgów tak błahych, tak nieznaczących, zauważonych przezemnie chyba dla przyjemności „rozszczepiania włosa na czworo”! Dość już trudno jest powiedzieć: „czemuś spojrzała na tę kobietę”, ale o wiele trudniej: „czemu na nią nie spojrzałaś?” A jednak, wiedziałem, lub bodaj byłbym wiedział czemu, gdybym nie wolał wierzyć raczej twierdzeniom Albertyny niż wszystkim owym „nic” zawartym w jej spojrzeniu, dowiedzionym przez to spojrzenie i przez jakąś sprzeczność jej słów, sprzeczność którą często spostrzegałem aż w dłuższy czas po rozstaniu się z nią, sprzeczność która mnie dręczyła całą noc, o której nie śmiałem już mówić, ale która nie mniej zaszczycała moją pamięć perjodycznemi wizytami.
Często, z powodu tych przelotnych lub ukradkowych spojrzeń na plaży w Balbec lub na ulicy w Paryżu, mogłem rozważać czy osoba, która je wywołuje, jest tylko doraźnym celem pożądania? Może to dawna znajoma, lub ktoś kogo Albertyna zna tylko ze słyszenia. I kiedym się o tem dowiedział, zdumiony byłem że słyszała o niej, tak bardzo osoba ta znajdowała się poza kręgiem „możliwych” znajomości Albertyny. Ale nowoczesna Gomorra to jest puzzle złożony z kawałków najniespodziańszego pochodzenia. I tak, widziałem raz w Rivebelle wielki obiad, którego conajmniej dziesięć uczestniczek znałem przypadkowo z nazwiska; uczestniczek możliwie najróżnorodniejszych, ale wybornie sharmonizowanych, tak że nie widziałem obiadu równie jednolitego, mimo iż tak mieszanego.
Aby wrócić do owych spacerujących, faktem jest, że nigdy Albertyna nie patrzała na żadną wiekową damę ani na starca wzrokiem tak martwym, tak obojętnym, jak na te młode osoby: wręcz jakby nie widziała. Oszukani mężowie, którzy nie wiedzą nic, i tak wiedzą wszystko. Ale aby wszcząć scenę zazdrości, trzeba konkretniejszych dowodów. Zresztą, jeżeli zazdrość