Uwięziona. Марсель Пруст
Читать онлайн книгу.nie gardzić temi sokami, aby ich nie zatracić pod światowym pokostem. Pani de Guermantes – na nieszczęście dowcipna paryżanka – zachowała, kiedy ją poznałem, jedynie akcent swoich stron. Ale przynajmniej, kiedy wspominała dziewczęce lata, znajdowała w swoim języku coś pośredniego między naiwnym prowincjonalizmem a sztucznością literacką; kompromis, który tworzy wdzięk La petite Fadette George Sand, lub pewnych legend wplecionych przez Chateaubrianda w Pamiętniki z za grobu. Rozkosz moja to było słyszeć z jej ust opowiadania o chłopach. Stare nazwy, stare zwyczaje, dawały tej symbiozie zamku i wsi coś nader soczystego. Zachowawszy styczność z ziemią na której włada udzielnie, pewien typ arystokracji pozostaje regionalny, tak że najprostsze odezwania się rozwijają nam przed oczami historyczną i geograficzną mapę dawnej Francji.
Kiedy nie było w tem przesady, intencji fabrykowania własnego języka, wówczas wymowa ta stawała się istnem muzeum historji Francji. Wymowa: „Mój stryjeczny dziadek Fitt-Żam” nie dziwiła zgoła, bo wiadomo że Fitz-James’owie uważają się za magnatów francuskich i nie chcą aby ich wymawiać z angielska. Trzeba zresztą podziwiać wzruszającą uległość ludzi, którzy sądzili dotąd że powinni wymawiać gramatycznie pewne nazwiska, a którzy, usłyszawszy że księżna de Guermantes wymawia je inaczej, przerzucili się nagle w nie przeczuwaną wprzód wymowę. I tak, księżna, która miała pradziadka dworzanina hrabi de Chambord, drocząc się z mężem że się stał orleanistą, lubiła mówić: „My, stara wiara z Frochedorf4” Gość, który sądził dotąd, że się wymawia: „Frohsdorf”, skręcał co żywo kominka i powtarzał wciąż „Frochedorf”.
Pewnego razu spytałem pani de Guermantes, kto jest uroczy młody człowiek, którego mi przedstawiła jako swego siostrzeńca, a którego nazwiska nie dosłyszałem; ale nie wiele mnie objaśniło, kiedy, z głębin krtani, księżna wyrzuciła bardzo głośno, ale nie artykułując: „C’est l’… i Eon… l… b… frère à Robert. Utrzymuje, że ma czaszkę kształtu dawnych Gallów”. Wówczas zrozumiałem, że powiedziała: „To Leonek, książę de Léon, szwagier (był nim w istocie) Roberta de Saint-Loup”. – „Nie wiem, czy ma czaszkę Gallów – dodała – ale jego sposób ubierania się, bardzo elegancki zresztą, nie pochodzi od Gallów. Pewnego dnia, kiedy z Josselin, gdzie byłam u Rohanów, wybraliśmy się na odpust, zeszli się tam chłopi bodaj że z całej Bretanji. Jakiś dryblas, kmiotek z Léon, patrzał z osłupieniem na beżowe porteczki Robertowego szwagra. „Co ty tak się gapisz – rzekł Léon – założę się, że nie wiesz kto ja jestem”. Chłop powiedział, że w istocie nie wie. „No więc, ja jestem twój książę. – A! odpowiedział wieśniak, odkrywając głowę i przepraszając: wziąłem pana za angielczyka”.
A jeżeli, korzystając z tego punktu wyjścia, wyciągnąłem panią de Guermantes na Rohanów (z którymi rodzina jej kojarzyła się często), rozmowa jej nasiąkała potrosze melancholijnym czarem Przebaczeń i jakby powiedział ten szczery poeta, Pampille, wydzielała „l’âpre saveur des crêpes de blé noir, cuites sur un feu d’ajoncs”.
Opowiedała także o margrabi Lau (znany jest jego smutny koniec, kiedy, już głuchy, kazał się nosić do ociemniałej pani H…) z jego mniej tragicznych lat, kiedy, po polowaniu w Guermantes, siadał w papuciach do herbaty z królem angielskim, od którego nie uważał się za niższego i z którym, jak widzimy, nie robił sobie ceremonji. Opowiadała to tak malowniczo, że stroiła margrabiego jakgdyby w pióropusz hardych perygordzkich muszkieterów.
Zresztą nawet w zwykłej wzmiance o kimś, uwydatnienie stron z których pochodzi dawało pani de Guermantes swoisty i bardzo własny urok, niedostępny rodowitej paryżance. Te proste nazwy: Anjou, Poitou, Périgord, zmieniały się w jej ustach w krajobrazy.
Aby wrócić do wymowy i słownika pani de Guermantes, stanowią one właśnie rys, w którym arystokracja okazuje się naprawdę konserwatywna, ze wszystkiem co to słowo zawiera wraz dziecinnego, niebezpiecznego potrosze, opornego ewolucji, ale i zabawnego dla artysty. Chciałem wiedzieć, jak się niegdyś pisało słowo „Jean”. Dowiedziałem się o tem z listu siostrzeńca pani de Villeparisis, podpisującego się – tak jak go ochrzczono, jak figuruje w gotajskim almanachu – „Jehan de Villeparisis”, z tem samem pięknem H, bezużytecznem, heraldycznem, jakie podziwiamy iluminowane szkarłatem lub ultramaryną w książce do nabożeństwa lub na witrażu.
Niestety, nie miałem czasu przedłużać w nieskończoność tych wizyt, pragnąc, o ile możliwe, być w domu przed Albertyną. Otóż, jedynie potrochu mogłem wyciskać z pani de Guermantes informacje potrzebne mi do zamówienia dla Albertyny podobnych toalet, o tyle o ile młoda panna mogła je nosić. „Naprzykład, proszę pani, w dniu kiedy pani miała być na obiedzie u pani de Saint-Euverte przed rautem u księżnej Marji, miała pani suknię całą czerwoną i czerwone pantofelki; była pani bajeczna; wyglądała pani jak wielki kwiat we krwi, rubin w płomieniach, jak się to nazywało? Czy młoda panienka może to nosić?”
Przywracając swojej zmęczonej twarzy promienny wyraz, jaki miewała niegdyś księżna des Laumes, kiedy Swann mówił jej komplementy, pani de Guermantes, śmiejąc się do łez, popatrzyła drwiącym, pytającym i zachwyconym wzrokiem na pana de Bréauté, zawsze obecnego u niej o tej godzinie i sączącego z za monokla uśmiech pobłażliwy dla bredni intelektualisty, w których widział erotyczne podniecenie młodego człowieka. Księżna miała minę taką, jakby mówiła: „Co jemu się dzieje, zwarjował”. Potem, obracając się do mnie, rzekła przymilnie:
– Nie wiedziałam, że byłam podobna do rubinu w płomieniach, albo do kwiatu we krwi, ale przypominam sobie w istocie, że miałam czerwoną suknię; noszono wtedy taki czerwony atłas. Tak, ostatecznie młoda panna może to nosić, ale mówił mi pan, że ta młoda osoba nie bywa na balach. To jest suknia na wielki wieczór, tego nie można kłaść na wizyty.
Nadzwyczajne jest, że pani de Guermantes przypominała sobie z owego wieczora (ostatecznie to nie było tak dawno) jedynie swoją toaletę, a zapomniała pewnej rzeczy, która, jak się okaże, powinna jednak była leżeć jej na sercu. Zdaje się, że u ludzi czynu (a ludzie światowi to są ludzie czynu – drobniutcy, mikroskopijni, ale ostatecznie ludzie czynu) myśl, przemęczona oczekiwaniem tego co się zdarzy za godzinę, bardzo mało rzeczy przekazuje pamięci. Często naprzykład, p. de Norpois (nie dlatego, aby rzucić piaskiem w oczy i nie okazać że się pomylił), kiedy mu ktoś przypomniał jego zawodne prognostyki sojuszu z Niemcami, który się wcale nie skleił, odpowiadał:
– Musiał się pan pomylić, wcale sobie tego nie przypominam, to nie podobne do mnie, bo w tego rodzaju rozmowach jestem zawsze bardzo lakoniczny; nie byłbym nigdy przepowiadał sukcesu jednego z owych coups d’éclat, które są często tylko coups de tête, a kończą się zwykle na coups de force. Niezaprzeczonym faktem jest, że w odległej przyszłości zbliżenie francusko-niemieckie mogłoby się ziścić i byłoby bardzo korzystne dla obu krajów, przyczem Francja, jak sądzę, nie zrobiłaby złego interesu; ale nigdy o tem nie mówiłem, bo owoc nie jest dojrzały. Jeżeli pan chce wiedzieć moje zdanie, sądzę iż, zapraszając naszych dawnych wrogów na gody weselne, narazilibyśmy się na szach i mat i łatwo moglibyśmy oberwać guza.
Mówiąc to, p. de Norpois nie kłamał; poprostu zapomniał. Zapomina się zresztą szybko tego, czego nie przemyślało się głęboko, tego co nam podyktował przykład, atmosfera otaczających namiętności. Namiętności się zmieniają a wraz z niemi przeobraża się nasze wspomnienie. Bardziej jeszcze od dyplomatów, politycy nie pamiętają własnego punktu widzenia w danej chwili; wyparcie się samych siebie wynika u nich często nietyle z nadmiaru ambicji ile z braku pamięci. Co się tyczy światowców, ci wogóle mało co sobie przypominają.
Pani de Guermantes twierdziła, że sobie nie przypomina, aby na wieczorze gdzie miała czerwoną suknię, była obecna pani de Chaussepierre,
4