Płomienie. Stanisław Brzozowski
Читать онлайн книгу.target="_blank" rel="nofollow" href="#n83" type="note">83 – rzekł młody, szesnastoletni może chłopiec o jasnej, dziwnie sympatycznej twarzy i wysokim czole.
– Kasjanow – zamruczał właściciel kudłatej głowy.
– Koruta – odezwał się trzeci, wstając z łóżka.
Był on dziwnie brzydki. Pośród bladej, skrofulicznej84 twarzy sterczał wielki, kartoflowaty nos. Małe oczy były nieprawidłowo przecięte, tak że jedno umiejscowione było o wiele wyżej od drugiego.
– Wroński – przedstawił się ostatni z towarzystwa, wysoki brunet o zapadłej piersi, bezkrwistej twarzy i ciemnych, jak gdyby w stanie chronicznego zapalenia znajdujących się oczach.
– A gdzież Kot? – zapytał Adaś.
– Poszedł po wódkę – odpowiedział Wroński, patrząc w ziemię.
– Znowu? Ej, Wroński, Wroński, źle będzie.
– Sam wiem, że niedobrze, mówić szkoda – mruknął zagadnięty. – Ja bez wódki myśleć nie mogę. Żyć długo nie będę. No, to przynajmniej umierać chcę przytomny, a nie z zamąconą głową. Jak nie piję, to głowa mi się kręci i myśli są nudne jak para z wrzącej bielizny w pralni.
– A ty, jak to cierpisz? – zwrócił się Indyk do Michajłowa. – Chwalił się człowiek: „Nie dam pić, nie dopuszczę do butelki”.
Michajłow wzruszył ramionami i niechętnie rzekł:
– Taki dzień już, dziś i ja pić będę.
– Zostaw – mruknął Adasiowi do ucha Kasjanow. – Później ci powiem, nie przeszkadzaj.
Pojawił się i Kot, to jest właściwie Kotecki, i z kieszeni wyciągnął butelkę okowity85.
– Jest – rzekł – w sam raz sześćdziesiąt cztery stopnie.
Wroński ruszył się spod pieca i jeden za drugim, systematycznie, bez pośpiechu wypił trzy kieliszki. Nalał sobie czwarty i przyglądając mu się, rzekł:
– Teraz całkiem inna muzyka u nas pójdzie.
O egzaminach nikt nie mówił. Nie wszyscy obecni zresztą stawać do nich mieli. Michajłow był dopiero w szóstej klasie, a Koruta postanowił nie próbować szczęścia. W małym pokoju szumiało jak w ulu.
– Wiazowski zwariował – rzekł Koruta, zwracając się do Adasia.
– Było to do przewidzenia.
– Ja dziwię się, jak oni wszyscy nie powariują. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, więc taki siaki i z nas nie dziwi się, że coś podobnego do naszych gimnazjów stać może na miejscu. Ale ty wejdź w nie z żywą duszą i popróbuj w nich żyć – monologował Wroński. – I w samej rzeczy. Pomyśl, jest nas pięćset, sześćset dusz, powiedzmy, ludzkiego materiału, mięsa dla pedagogów. I jest ich osób ze trzydzieści. I teraz przez całe życie mają oni z nas wystrugiwać, co? To, co się im podoba? Nie! Co przepisane. Oni mają nas uczyć nie tego, co chcą i co myślą, a my mamy się uczyć tego, aby nigdy o niczym zdrowego pojęcia nie mieć. No, i co z tego może być? Żółty dom jest i żółtym domem skończyć się wyłącznie może. Uczył człowiek ludzi przez dwadzieścia, trzydzieści lat o Jupiterze86, Junonie87, no i uwierzył, że jest on w samej rzeczy Jowisz Gromowładny. I cóż w tym dziwnego być może. Sznurują sobie mózg, jak Chinki nogę, a potem dziwią się, że na nim guzy powyskakują.
– Przesada – rzekł Koruta. – U nas tak źle nie jest. Sami porządni ludzie. Ot, pojechałbyś ty do Kamieńca.
– Przesada? – zaperzył się Wroński. – A ty, powiedz mi, aniołku mój, czy dla mnie nie wszystko jedno, jakich obyczajów jest ten tasiemiec, co mnie zjada. Porządni ludzie. Duszę oni mi, ci porządni ludzie, wyciągnęli. I teraz ja umierać będę – daj pokój Michajłow, nie przecz już, jak ty mi pić pozwolił, to ja już wiem, że śmierć idzie, umierającego człowieka ty martwić nie chcesz. Sam chcesz się kieliszkiem trącić. Przesada? A kto mi w głowę androny88 kładł, że ja oto teraz i umierać będę, same śmiecie w duszy mając. Trójca Święta, dusza i tak dalej bez końca.
– I cóż robić mieli, program nie oni ustanawiają.
– Program nie oni ustanawiają, wiem, aniołku najdroższy, a ty na to człowiek się nazywasz, abyś nie pozwolił z siebie maszyny do zabijania ludzi robić. A niech oni powariują wszyscy, niech ich po klatkach trzymają jak dzikie zwierzęta.
– Daj pokój, daj pokój, rozdrażniasz się niepotrzebnie! – mitygował89 go Kotecki.
– Niepotrzebnie – szydził Wroński. – Proszę, łaskawco, tobie dobrze. Ty sobie wiesz, że jeszcze w słońcu pochodzisz, dobrych książek poczytasz, jasnych myśli nachwytasz. A mnie kto życie wróci? Żywot wieczny! A ty daj mi go teraz, kiedyś obiecał.
– Nie my pierwsi – mruknął ktoś.
Michajłow stuknął pięścią o stół.
– Tak, nie my pierwsi. Ciągle i nieustannie u nas i wszędzie zabijają człowieka. Krew na wszystkim. Każdy umierający w nieszczęściu, głodzie, ciemnocie to wieczne oskarżenie. Każda śmierć, każde zmarnowane życie ludzkie to potępienie dla tego, co jest.
– Więc cóż robić, ty sobie krzycz, nie krzycz, to nic nie pomoże – filozofował Koruta.
Michajłow błysnął oczyma.
– Dopóki człowiek tego nie rozumie, że go zabijają, znieważają, kaleczą – można mu wybaczyć. Ale nam już nie wolno znosić, nie wolno wracać do jarzma. Walka na śmierć i życie. Walka…
– Aby tam się kiedyś innym ludziom dobrze żyło? – szydził Koruta.
– Abym ja sam niewolnikiem nie był. Co mnie inne pokolenia? Za siebie walczę, o siebie walczę.
– Inni także tak śpiewali i pewnie spuścili z tonu – mruczał sceptyk.
Michajłow wstał.
– Słuchaj, Koruta, tobie dwie drogi stąd: albo z nami iść…
– Dokąd, z jakimi wami?
– Mniejsza o to! Z tymi, co mówią, że nie zniosą koło siebie ani źdźbła krzywdy ludzkiej, że w żadnej krzywdzie udziału nie wezmą, że przeciw każdej walczyć będą… Albo idź precz, tam gdzie nasi nieprzyjaciele.
– No, no, nie unoś się.
– Nie można tak mówić!
Michajłow nie cofał się.
– Tu nie ma żartów, jeżeli wam rozmowa tylko w głowie, to ja wam nie towarzysz.
– Ale ty wiesz o tym, gdzie żyjesz, wiesz, kto tu rządzi, wiesz ty, jak się ten kraj nazywa?
– Wiem. Rosja, kraj niewoli, kraj rabów90 cara Aleksandra, oswobodziciela chłopów91, ale tam, gdzie ja stąpię, gdzie ja żyję, jak daleko ja sięgnę, tam rządzę tylko ja.
Rozmowa się urwała.
– Katarzyna Pawłowna od męża wczoraj uciekła – rzekł Kasjanow.
Michajłow zerwał się.
– Uciekła? Dokąd, nie wiecie?
– Dokąd miała uciec – do matki. Tam płacz i zgrzytanie zębów. Ojciec wrzeszczy, że ją za włosy do męża
84
85
86
87
88
89
90
91