Płanety. Władysław Orkan

Читать онлайн книгу.

Płanety - Władysław Orkan


Скачать книгу
łyżkę. – Lepiej pójdźcie jeść, to se przy jedle powiecie, co macie pedzieć. Że się Jędrek nie dożenił, to się dożeni… Na wesele zawdy czas.

      – Zaś ta nie zawdy!… – zaprzeczyła żona. – Zwleka się, zwleka, a potem się ze ślubem spóźnią… i co bedzie? Dość już śmiechu ludzkiego i obrazy Boskiej.

      – Toś mogła Wikty na boisko nie wyganiać! – rozsierdził się chłop. – Miała ka w izbie legać… a tyś matka od tego, rozumiesz?!

      Żona, zamiast wpaść w większą pasję, przeżegnała się dwa razy.

      – W Imię Ojca i Syna… Jantuś! Co se ty przybierasz do głowy? To ja może Jędrkowi raiła, kany Wikta śpi? co? może ja?!

      – Eh – machnął ręką – tu nie o to idzie. Młodemu raić nie trza, sam trafi. Ino trza było strzedz… rozumiesz? Bo dziopa, jak zwyczajnie dziopa, niedowarzona…

      – Ale… wyście wszyćkie niedowarzone! – dodał po chwili i jął się jadła.

      Wikta tymczasem zdjęła łachy i siadła z matką obok miski. Jedli jakiś czas w milczeniu, każde zajęte swojemi myślami, a może wszyscy jednemi, bo sięgali na jedną miskę… O Jędrku już nie było mowy.

      Po obiedzie, gdy ojciec poodbywał się z bydłem, a Wikta posprzątała miski, znaleźli się znów razem w ciepłej izdebce. W piekarni, izbie dymnej, skąd ciepło, zaraz po wypaleniu na nalepie, ucieka, siedziała sama „służąca z dzieckiem”. To dziecko było kamieniem niezgody między Jantkiem a żoną. Przy każdem jedzeniu musiała mu je zbaczyć, a on, wściekły, nie dojadł, ale łyżką prał o ziem i odchodził z pogróżką, że się to raz musi skończyć. O jakiem „skończeniu” myślał – trudno było dociec…

      Ciągłe swarzenie na ojca ustało, a poczęło się umęczenie córki, kiedy się Jędrek nie dożenił… Odtąd stale, przed każdem jedzeniem, przypominała jej matko dobitnie, że „raz musi dokończyć (niech się co chce dzieje) i złapać Jędrka, zanim mięsopust nadejdzie” – tu szedł ostatni, najsilniejszy argument, że się „łatwo mogą ze ślubem spóźnić”…

      Ojciec, pomnąc swoich udręczeń, brał córkę w obronę, choć sam w duchu przyznawał rację żonie… Zresztą chciał mieć zawdy swoje zdanie, by żonie ani na chwilkę bez myśl nie przeszło, że stoi pod jej władzą… Trzymał się stale opozycji, nie domyślając się, że to broń słabszych…

      Jednak przed rozumem żony miał wielki respekt. I nieraz se już pedział, że jego „baba, to przeznaczenie”…

      – Co uradzi, to się musi stać, choćby się człek na głowie postawił…

      I jak powiadał, ożenił się z musu, bo już „od maleńkości bał się przeznaczenia”…

      – Ale cóż? – mawiał. – Jak cię ma trafić, to cię trafi… Ono za człekiem łazi, jak cień… I choćbyś do mysie dziury wlazł, to cię najdzie…

      Wiarą w „przeznaczenie” słodził swój żywot i pchał tę biedę nieszczęsną, jak mógł.

      „Godnie Święta” nadeszły… I Jantek, wygrzewając plecy koło pieca, medytował, czemu te święta ino raz do roku…

      – Musiał nie bardzo dbać o ludzi ten, wto je ustanawiał – myślał se cichutko, ale się bał głośno odezwać, bo mu „wóla Boska” zamykała gębę. Na wólę Boską zwalował wszystko złe na świecie… I z tem mu również było dobrze.

      Grzejąc się przy piecu i medytując, pozierał ku żonie i córce, które cosi uradzały w kącie… Ciekaw był bardzo, co one tam szeptają, ale na złość, słówkiem nie pisnął…

      – Radzicie, to radźcie! A ja i tak muszę mieć swoje słowo na ostatku. Ono się ta bezemnie nie obejdzie… – myślał i czekał końca, nie bez racji, bo żona, nakładłszy w uszy Wikcie, co się jeno zmieściło, odezwała się głośno:

      – A ty, Jantek, pamiętaj se dobrze, żebyś mi Jędrkowi hańby nie zadawał, jak tu jutro przyjdzie.

      – No, no, ino ty trzymaj ozór na uwięzi, a o mnie się nie tórbuj! – rzucił się gniewnie Jantek. – Ona mi będzie z góry dyśkunować, co ja mam robić…

      Splunął energicznie za piec i począł nakładać fajkę. Ale nie mógł wytrzymać długo. Drażniły go ciche szepty poza plecami.

      – A skądże ty jutro Jędrka weźmiesz?… Cały jadwent się nie pokazał…

      – To się pokaże na godnie święta – rzekła stanowczo żona.

      Jantek pokiwał głową.

      – Hm… na jaki sposób?…

      – Na taki, że ludzie do ludzi chodzą… rozumiesz?

      Udawał, że rozumie, coby go nie posądziła o ciemną pałkę…

      Matka z córką, naszeptawszy się do woli, wstały ze skrzyni, gdzie siedziały obok siebie. Musiały coś niepośledniego uradzić, bo matusia przestała krzywo patrzeć na Wiktę, której już lica obeschły z łez, a oczy zabłyszczały wesołością…

      Jantek, rusz-że się od pieca! Pójdź, ugryziesz co… – mówiła żona, wyjmując kołacz ze szafy i kładąc na stół.

      Zbliżyli się we troje, połamali i jedli… Harmonja zapanowała i ciepło w maleńkiem kółku. Niktby nie powiedział, że ci ludzie sprzeczają się niekiedy…

      Czas wlókł się powoli, jak zwyczajnie we święto. Wiedzieli, że nikt, nawet z bliższa, do nich nie zajrzy. Dwa święta do roku: Godnie i Wielkanoc, w których każdy siedzi w chałupie i je, co może i zdoła, nie zazierając do nikogo. Gdyby w tym czasie otworzyć wszystkie chałupy, jeden przedstawiłby się obraz: rodziny, skupione w kółka, zajęte sobą tylko, zjadające dar boski, na jaki które stać…

      Długie popołudnie świąteczne przewlokło się leniwie. Wieczór nadciągał powoli. Mrok czarny osiadł na ścianach, kładł się na sprzęty w izbie szarą powłoką i wił się u powały ciemnią…

      Jantek wyciągnął kantyczki ze stolika, rozłożył je na stole i począł szukać wesołych kolend. Matka z córką zbliżyły się ku niemu. Trzy głowy pochyliły się nad kantyczkami, trzy odmienne głosy niedostrojone, zaśpiewały na skoczną nutę:

      W Bethleem przy drodze

      Jest zła szopa srodze…

      I wesołość wpadła z kolędą do małej izdebki. Zdawało się, że sprzęty puszczą się w taniec. Szafa dudniła, jak dęty instrument, ile razy wybił się niski bas Jantka, ponad cienkie, piskliwe głosy kobiet. Wikcia darła się głośno, jak przy bydle, z radosną ochotą powtarzając każdą zwrotkę, zwłaszcza tę „o pastuszkach”:

      Wejdą w szopę mali:

      Anieli strugali

      Złotą wierzbę i lipkę

      Dzieciątku na kolébkę…

      Serce jej podnosiło się radością wielką. W myśli już huśtała „złotą, wierzbową kolebkę” i śpiewała do snu „maleńkiemu”.

      Mrok ich owinął całkiem, noc zapadła, a zmęczone głosy nie ustawały…

      Można przysiądz, że w każdej chałupie taka kupka w mroku przeszła z kolędami myślą do bethleemskiej szopy i cieszy się, raduje, jak „anieli strugają” – albo też…

      Jeden kąpiel grzeje,

      A drugi się śmieje:

      Trzeci


Скачать книгу