Chłopi. Władysław Stanisław Reymont
Читать онлайн книгу.zrobicie…
– Ty mi wzbronisz, ty!
– A ja, a my wszystkie, a nie, to sądy wam wzbronią! – krzyknął, bo już nie mógł ścierpieć i buchnął zapamiętałością.
– Sądami mi wygrażasz, co? Sądami! Zamknij ty gębę, pókim dobry, bo pożałujesz! – krzyczał przyskakując do niego z pięściami.
– A ukrzywdzić się nie damy! – wrzasnęła Hanka podnosząc się na nogi.
– A ty czego? Trzy morgi piachu wniesła i starą płachtę, a będzie tu pysk wywierała?
– Wyście i tyla Antkowi nie dali, nawet tych jego morgów matczynych, a robimy wam za parobków, jak te woły.
– Sprzątacie za to z trzech morgów.
– A odrabiamy wam za dwadzieścia abo i więcej!
– Jak wam krzywda, idźcie se poszukać lepiej!
– Nie pójdziem szukać, bo tu jest nasze! Nasze po dziadach pradziadach! – zawołał mocno Antek.
Stary uderzył go oczami i nic nie odrzekł, przysiadł przed komin i pogrzebaczem tak dziabał w głownie, aż iskry się sypały – zły był, ognie chodziły mu po twarzy i włosy mu cięgiem spadały na oczy, jarzące jak u żbika… ale się jeszcze hamował, choć ledwie i zdzierżał…
Długie milczenie zaległo izbę, że ino te przysapki a dychania prędkie słychać było. Hanka szlochała z cicha i pohuśtywała dziecko, bo skamleć poczęło.
– My nie przeciwni ożenkowi, chcecie, to się żeńcie…
– A przeciwcie się, dużo o to stoję!…
– Ino zapis odbierzcie – dorzuciła przez łzy Hanka.
– Zmilkniesz ty, a to, psiachmać, jazgocze cięgiem jak ta suka! – rzucił z taką mocą pogrzebacz w ogień, aż się głownie potoczyły na izbę.
– A wy się miarkujcie, bo to nie dziewka wasza, żebyście gębę wywierali na nią!
– To czemu pyskuje!
– Ma prawo, bo się o swoje upomina! – wrzeszczał coraz mocniej Antek.
– Chcecie, to i zapiszcie, ale to, co ostało, odpiszcie na nas – zaczęła cicho kowalowa.
– Głupiaś! Widzisz ją, mojem się tu będzie dzieliła! Nie bój się, na wycug do waju nie pójdę… – rzekłem!
– A my nie ustąpim. Sprawiedliwości chcemy.
– Jak wezmę kija, to wama dam sprawiedliwość.
– Spróbujcie ino tknąć, a pewnikiem wesela nie doczekacie…
I jęli się już kłócić, przyskakiwać do się, grozić, bić pięściami w stół, wykrzykiwać a wypominać wszystkie swoje żale i krzywdy. Antek tak się zapamiętał i tak rozsrożył, że wściekłość buchała z niego i raz wraz już starego chwytał to za ramię, to za orzydle i gotów był bić… ale stary jeszcze się hamował, nie chciał bijatyki, odpychał Antka, na obelgi z rzadka odpowiadał, bych ino dziwowiska la sąsiadów i wsi całej nie czynić. W izbie podniósł się taki krzyk i zamęt, i płacz, bo obie kobiety płakały i wołały na przemian, a dzieci też wrzeszczały, że Kuba z Witkiem przylecieli z podwórza pod okna… ale nic rozeznać nie rozeznali, bo wszyscy razem krzyczeli, aż w końcu, kiedy im już zabrakło głosu, chrzypieli ino samymi przekleństwami a pogroźbami. Hanka ryknęła nowym, ogromnym płaczem, wsparła się o okap i jęła zalewanym przez łzy, nieprzytomnym głosem krzyczeć:
– Na żebrę ino nam iść, we świat… o mój Jezus, mój Jezus!… A jak te woły harowalim i dnie… i noce… za parobków… a teraz co?… A Pan Bóg was pokarze za krzywdę naszą!… Pokarze… Całe sześć morgów zapisali… a te szmaty po matce… te paciorki… to wszystko… i la kogo to? La kogo?… La takiej świni! A żebyś pode płotem zdechła za krzywdę naszą, a żeby cię robaki roztoczyły, ty wywłoko, ty lakudro jedna, ty!…
– Coś powiedziała?… – zaryczał stary przyskakując do niej…
– Że lakudra i włók ten, to i cała wieś wie o tym… cały świat!… cały!…
– Wara ci od niej, bo ci ten pysk o ścianę rozbiję, wara… – i jął nią trząść, ale już Antek przyskoczył i osłonił, i również krzyczeć począł:
– I ja przywtórzę, że lakudra jest, włók, ja! A spał z nią, kto chciał, ja!… – wołał nieprzytomnie i gadał, co mu ślina na język przyniesła, nie skończył, bo stary, rozwścieklony już teraz do ostatka, trzasnął go tak w pysk, aż rymnął łbem na oszkloną szafkę i z nią razem zwalił się na ziemię… Porwał się rychło okrwawiony i runął na ojca.
Rzucili się na siebie jak dwa psy wściekłe, chycili się za piersi i wodzili po izbie, miotali, bili sobą o łóżka, o skrzynie, o ściany, aż łby trzaskały. Krzyk się podniósł nieopisany, kobiety chciały ich rozerwać, ale przewalili się na ziemię i tak zwarci całą nienawiścią i krzywdami tarzali się, gnietli, dusili…
Całe szczęście, że rychło rozerwali ich sąsiedzi i odgrodzili od siebie…
Antka przenieśli na drugą stronę i zlewali wodą, tak osłabł z umęczenia i upływu krwi, bo twarz miał porozcinaną o szyby.
Staremu nic się nie stało; spencer miał nieco podarty i twarz podrapaną i aż siną z wściekłości… Sklął i powyganiał ludzi, co się byli zlecieli, drzwi od sieni zamknął i siadł przed kominem…
Ale uspokoić się nie mógł, bo mu cięgiem wracało przypomnienie tego, co na Jagnę wypowiedzieli, a żgało go w serce jakby nożem…
– Nie daruję ja ci tego, psie jeden, nie daruję! – przysięgał sobie w duszy. – Jakże, na Jagusię… – Ale wnet przychodziło mu do głowy i to, co nieraz już słyszał o niej, co dawniej pogadywali, a na co nie zwracał uwagi! Gorąco mu się robiło i dziwnie duszno, i dziwnie markotno… – Nieprawda, pleciuchy i zazdrośniki, wiadomo! – wykrzyknął w głos, ale coraz więcej mu się przypominało gadań ludzkich. – Jakże, rodzony syn powieda, to nie mają szczekać! Ścierwa! – ale żarły go te wspominki jak ogień…
A gdy Józia posprzątała ślady bitwy, a w końcu, choć i późno, podała kolację, spróbował ziemniaków i położył łyżkę, nie mógł przełknąć.
– Zasypałeś obroki koniom? – zapytał Kuby.
– Przeciech…
– Gdzie Witek?
– Po Jambroża poleciał, by Antkowi głowę opatrzył; gęba mu spuchła kiej garnek – dodał i wyniósł się zaraz, bo księżyc świecił, a on się dzisiaj wybierał pod las na polowanie… – Juchy, chleb ich rozpiera, to się biją – mruczał.
Stary też poszedł na wieś, nie wstąpił jednak do Jagny, choć się w oknach świeciło, zawrócił spod samych drzwi i polazł drogą ku młynowi.
Noc była chłodna, wyiskrzona, przymrozek ścinał ziemię, księżyc wisiał wysoko i tak jasno świecił, że cały staw roziskrzył się jakby żywym srebrem, drzewa rzucały długie, chwiejne cienie na drogi puste. Późno już było, światła w domach gasły, ino bielone ściany występowały mocniej ze sadów nagich, cisza i noc ogarniała wieś całą, jeden młyn turkotał i woda bełkotała monotonnie… Maciej chodził to tą, to drugą stroną stawu i nie wiedział, co z sobą począć, nie uspokoił się, gdzie tam, jeszcze barzej rozbierała go złość i nienawiść; aż i do karczmy poszedł, posłał