Chłopi. Władysław Stanisław Reymont

Читать онлайн книгу.

Chłopi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
raz jeszcze i srodze się strapił.

      – Za późno, o wiela za późno!

      – Poredźcie, poredźcie – jęczał wystraszony.

      Już nic nie odrzekł, ino rękawy zakasał, wydobył ostry kozik, nogę ujął krzepko i jął wydłubywać śruciny i ropę wyciskać.

      Kuba zrazu ryczał jak zwierz dorzynany, aż mu zatkał gębę kożuchem, ścichł, bo zemdlał z bólu. Oporządził mu nogę, obłożył jakąś maścią, obwinął w nowe szmaty, dopiero go otrzeźwił.

      – Do szpitala musisz iść… – mruknął cicho.

      – Do szpitala?… – Nieprzytomny był jeszcze.

      – Urżnęliby ci nogę, to byś może i wyzdrowiał.

      – Nogę?…

      – Juści, już na nic, zepsuta, czernieje cała.

      – Urżnęliby? – pytał nie mogąc pojąć.

      – W kolanie. Nie bój się, mnie kula urwała przy samym zadzie, a żyję.

      – To ino urżnąć bolejące miejsce i byłbym zdrowym?…

      – Jakby kto ręką odjął… ale do szpitala trza ci zaraz iść…

      – Nie, bojam się, nie… do szpitala…

      – Głupiś!…

      – Tam żywcem krają… tam… Oberznijcie wy… co ino zechcecie, zapłacę, oberznijcie… do szpitala nie chcę, wolę już tutaj zdychać…

      – To i zdechniesz… doktór ino może ci oberznąć. Pójdę zaraz do wójta, żeby ci na jutro dali podwodę i odwieźli do miasta.

      – Próżno pójdziecie, bo do szpitala nie pójdę… – powiedział twardo.

      – Hale, będą ci się pytali, głupi!

      – Urżnąć i zaraz wyzdrowieje… – powtarzał Kuba cicho po jego wyjściu.

      Noga przestała go boleć po opatrunku, zdrętwiała tylko aż do pachwiny, a po całym boku czuł, jakby mrówki łaziły, nie zważał na to, bo się głęboko zamedytował.

      – Wyzdrowiałbym! Musi być, że i tak jest, przecież Jambroży kulasa całego nie ma… na kuli chodzi… Powieda, że jakby ręką odjął… Ale Boryna by mnie wygnał… juści, parobek bez kulasa… ni do pługa, ni do żadnej roboty. Cóż ja bym począł? Bydło mi ino pasać albo na żebry iść… we świat, pod kościół gdzie… abo jak ten stary trep na śmiecie… zdychać pode płotem. Jezus miłosierny! Jezus!

      Zrozumiał nagle jasno i aż się podniósł z oślepiającej trwogi.

      – Jezus! Jezus! – powtarzał gorączkowo, bezprzytomnie dygocząc cały.

      Zaniósł się głębokim, żalnym płaczem, krzykiem niemocy, staczającej się w przepaść bez ratunku.

      Długo wył i szamotał się w męce, ale przez te łzy i rozpacze jęły mu się wić postanowienia jakieś, medytacje, przycichał z wolna, uspokajał się i tak zagłębiał w siebie, że nic nie słyszał; jak przez sen majaczyło mu się granie jakieś, śpiewy, wrzaski bliskie.

      W ten sam czas wesele się ano przenosiło do Boryny.

      Robili przenosiny Jagusi do męża.

      Nieco przódzi przeprowadzili tęgą krowę i przewieźli skrzynkę, pierzyny i statki różne, jakie w wianie dostawała.

      Teraz zaś, może w pacierz po zachodzie, kiej zmroczało i świat się zaciągał mgłami, bo na odmianę szło, wywalili się od Dominikowej.

      Muzyka szła na przedzie i raźno przegrywała, a za nią Jagusię, wystrojoną jeszcze po weselnemu, matka wiedła z braćmi i kumami, a dopiero w podle, gdzie kto wziął miejsce, walili hurmą weselnicy.

      Szli z wolna wzdłuż stawu, któren poczerniał i gasł przyduszony mrokiem, wskroś mgieł coraz gęstszych, w ciszy ciemnicy ogłuchłej i ślepej jeszcze, że tupoty i grania rozlegały się krótko i dudniały jakby spod wody.

      Młódź podśpiewywała czasami, to kuma jaka zawiedła, chłop któren wrzasnął: „da dana”, ale wnet cichli, ochoty jeszcze nie było i ziąb wilgotny przejmował do żywego.

      Dopiero kiej nawrócili w Borynowe opłotki, druhny zaśpiewały:

      A płakała dziewczyna,

      Jak jej ślub dawali;

      Cztery świece zapalili,

      W organy zagrali.

      Myślałaś, dziewczyno,

      Że ci zawsze będą grać?…

      Wczoraj trochę, dzisiaj trochę…

      A na całe życie płacz…

      Da dana! A na całe życie płacz!

      Na ganku przed progiem czekał już Boryna, kowalowie i Józka.

      Dominikowa wniosła przodem w węzełku skibkę chleba, soli szczyptę, węgiel, wosk z gromnicy i pęk kłosów poświęconych na Zielną, a gdy i Jaguś próg przestąpiła, kumy ciskały za nią nitki wyprute i paździerze, by zły nie miał przystępu i wiodło się jej wszystko.

      Wraz też witali się, całowali a życzyli młodym szczęścia, zdrowia i co tam Pan Bóg da, a do izby szli, że wnet zawalili ławy wszystkie i kąty.

      Grajkowie, narządzając instrumenty, pobrzękiwali z cicha, aby nie mącić poczęstunku, z jakim wystąpił Boryna.

      Chodził ano z pełną blachą od kuma do kuma, częstował, niewolił, w ramiona brał i przepijał do każdego; kowal mu pomagał w drugiej stronie, a Magda z Józką roznosiły na talerzach placek, miodem i serem nadziewany, któren umyślnie upiekła na przenosiny, bych się ojcu przypochlebić.

      Ale zabawa szła nietęgo, juści, że nikt za kołnierz nie wylewał i od kieliszków nie stronił, przepijali nawet ze smakiem, ino że jakoś nie nabierali weselnego ducha i nie wiedli się do wrzątka, ledwie parkotali, jak ta woda na słabym ogniu; siedzieli osowiale, ruchali się ciężko, nieswojo, mało pogadywali i z cicha, a jaki taki ze starszych ziewał ukradkiem, przeciągał się, a tęskliwie myślał, by się co rychlej gdzie na słomę dostać.

      Kobiety zaś, choć to nasienie najbardziej wrzaski i zabawę czyniące, rozwalały się ino po ławach, w kąty się kryły i mało wiele między sobą rajcowały.

      Jagusia w mężowej komorze wnet się przestroiła w szmaty zwyczajne, tyla że świąteczne, i wyszła ugaszczać a przyjmować, ale matka do niczego się jej tknąć nie dała.

      – Wesela se zażyj, córuchno! Narobisz się jeszcze, natrudzisz! – szeptała i raz wraz ją przygarniała do piersi, i z płaczem tuliła, aż to dziwno było niejednemu, boć nie we świat szła za chłopa, nie na drugą wieś i na biedę.

      Pośmiewali się z takiej tkliwości matczynej, a zęby ostrzyli przekpinkami, ile że teraz właśnie na przenosinach, kiej Jaguś już gospodynią weszła w mężowski dom, w tyle grontu i dobra wszelkiego, otwierały się im oczy, a niejednej matce dostałych córek zazdrość szła do gardła, dzieuchom też było jakoś nieswojo i markotno.

      Na drugą stronę szły, po Antkach, gdzie Ewka z Jagustynką wieczerzę narządzały, aż huczało w kominie, że Witek ledwie nadążył drwa znosić i przykładać pod ogromne gary.

      I po całym domu się rozłaziły, a w każdą szparę wrażały zazdrosne oczy.

      Nie zazdrościć to losu takiego?…

      Już sam dom


Скачать книгу