Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
Читать онлайн книгу.i służba restauracyjna robili porządki pod olbrzymią werandą. Słychać było stuk mytych kufli, trzepanie chodników, suwanie krzeseł i ciche szepty bufetowej, rozstawiającej z pewnem namaszczeniem szeregi butelek, talerzyki z przekąskami i ogromne bukiety à la Makart, podobne do mioteł zasuszonych.
Z boku zaglądało słońce jaskrawe i banda czarnych, ruchliwych wróbli, wisiała na gałęziach, trzepotała się na poręczach krzeseł, dopominając się krzykiem okruchów.
Dziesiąta wydzwoniła na bufetowym zegarze wolno i uroczyście, gdy na werandę wpadł wysoki, szczupły chłopak; podartą czapkę miał na czubku głowy, obsypanej rudawymi pierścionkami poskręcanych włosów, twarz miał piegowatą i śmiejącą się, nos zadarty nieco. Leciał wprost do bufetu.
– Ostrożnie Wicek, bo buty zgubisz!… – zawołała bufetowa.
– Nic to, każę je tylko przefasonować! – odparł wesoło, spoglądając na swoje buty, które w nieznany sposób trzymały się jego nóg, pomimo, że nie miały podeszew, ani wierzchu.
– Proszę pani o naparsteczek muślinu! – zawołał, kłaniając się zamaszyście.
– Gotówka jest? – spytała bufetowa, wyciągając rękę.
– Nic, a będzie… Wieczorem oddam, jak panią szanuję, oddam rzetelnie – prosił, akcentując charakterystycznie.
Bufetowa ruszyła tylko ramionami pogardliwie.
– Niech pani da… zaproteguję panią do szacha perskiego… Oj, oj! taka obszerna facetka, to pewne angażma…
Garsoni wybuchnęli śmiechem, bufetowa trzasnęła silniej metalową podstawką.
– Wicek! – zawołał ktoś od wejścia.
– Słucham pana reżysera.
– Są już wszyscy na próbie?
– Oho, nic a będzie!…– zawołał, śmiejąc się łobuzowato.
– Zamawiałeś?… byłeś z okólnikiem?…
– Byłem. Wszyscy się podpisali.
– Byłeś z afiszem u dyrektora?
– Kiedy dyrektor był jeszcze za kulisami: leżał w łóżku i but sobie oglądał.
– Trzeba go było dać dyrektorowej.
– Kiedy pani dyrektorowa załatwiała się z dziećmi; trochę było za głośno, więc dałem nura.
– Polecisz z listem na Hożą, wiesz…
– Parę razy. Zacna niewiasta! jak wczoraj jeden pan w krzesłach powiedział na pannę Nicolete.
– Zaniesiesz, dostaniesz odpowiedź i przylecisz natychmiast.
– Panie reżyserze, zarobię, co, prawda?… bo takim biedny, psiakość słoniowa, że…..
– Dostałeś przecież wieczorem à conto.
– I… fajgla! Rozmieniłem go zaraz na piwonię i serdelansy. Zapłaciłem z reszty komorne, dałem à conto swojemu szewcowi, ratę na premiówkę i czysto!
– Małpa zielona jesteś!… Masz za drogę.
– Błogosławione ręce, co dają czterdziestki! – zawołał komicznie, szasnął butami i zniknął, podskakując z uciechy.
– Ustawić scenę do próby! – krzyknął reżyser i usiadł pod werandą.
Towarzystwo schodziło się powoli. Witali się w milczeniu i rozchodzili po ogródku.
– Dobek! – zawołał reżyser na wysokiego mężczyznę, idącego wprost do bufetu – chlapiesz od rana, a na próbie nic cię nie słyszę, suflujesz pod psem!…
– Reżyserze! miałem taki sen: Noc… studnia… potykam się… lecę w głąb… Strach mnie ścisnął… krzyczę… ratunku niema… chlup!… jestem w wodzie… Brr!… tak mi teraz zimno, że niczem się rozgrzać nie mogę.
– Nie zawracaj swoimi snami. Pijesz od rana do nocy.
– Bo nie mogę pić, jak wszyscy: od nocy do rana. Zimno… obrzydliwe zimno!…
– Każę ci dać herbaty.
– Jestem zdrowy, panie Topolski, a ziółek używam tylko w chorobie. A herbu teus, team, czy herbateum… ziółka! Moszcz… wyciąg, pierwiastek żytni, to godne tylko pełnego człowieka, a za takiego mam się honor mieć, panie reżyserze.
Wszedł dyrektor, a Dobek poszedł do bufetu.
– Obsadziłeś Nitouchę? – zapytał reżysera po przywitaniu.
– Jeszcze niezupełnie. Te baby, to… są trzy kandydatki na Nitouche.
– Dzień dobry, dyrektorze! zawołała jedna z filarów teatrzyku, Majkowska, aktorka przystojna, w jasnej sukni, w jasnej jedwabnej okrywce, w białym kapeluszu z ogromnem strusiem piórem. Była różowa od wypoczynku nocnego i od niedostrzegalnej warstewki różu. Oczy miała wielkie, ciemnobłękitne, usta pełne i ukarminowane, twarz klasyczną i bardzo dumne ruchy. Grywała pierwsze role.
– Chodź-no dyrektor, mam interesik…
– Zawsze na usługi pani. Może pieniędzy?… – rzucił frasobliwie dyrektor.
– Tymczasem… nie. Co dyrektor pije?
– Ho! ho! poleje się tutaj czyjaś krew! – zawołał, podnosząc komicznie rękę do góry.
– Co dyrektor pije, pytam się?…
– Bo ja wiem. Wypiłbym koniaku, ale…
– Boisz się pan żony?… Nie gra przecież w Nitouche.
– To pewne, ale…
– Dwójka!… koniak i przekąska.
– Dasz dyrektor rolę Nitouchy, Nicolecie, co?… Proszę cię o to, dyrektorze; zależy mi na tem ogromnie. Pamiętaj Cabiński, że ja nigdy o nic nie proszę i zrób to…
– To już czwarta!… Boże, co ja cierpię przez te kobiety!
– Któraż chce tej roli?
– A no, Kaczkowska, dyrektorowa, Mimi, a teraz Nicoleta.
– Dwójka!… dalszy ciąg!… – zawołała, stukając kieliszkiem w tackę.
– Dasz dyrektor Nicolecie. Ja wiem z pewnością, że ona nie przyjmie, bo ze swoim drewnianym głosem mogłaby tańczyć, a nie śpiewać, ale, widzi dyrektor, w tem leży cały interes, żeby jej dać tę rolę.
– No – pominąwszy moją babę, ale Mimi i Kaczkowska urwą mi głowę!
– Nie wiele dyrektor straci na tem. Ja biorę na siebie wytłómaczenie im tego. Będziemy mieć pyszną farsę, bo widzisz pan, będzie tu dzisiaj ten jej obywatel. Wczoraj chwaliła się przed nim, że to ją miałeś dyrektor na myśli, ogłaszając w pismach, że rolę Nitouchy grać będzie najpiękniejsza i fertyczna XX.
Cabiński zaczął się śmiać cicho.
– Tylko ani słowa. Zobaczysz dyrektor, co się zrobi. Pozornie, przy nim, ona przyjmie, aby się popisać. Halt ją zaraz weźmie na próbę i sypnie… przy wszystkich; dyrektor odbierzesz jej rolę i dasz komu ci się podoba.
– Straszną pani jesteś w nienawiści.
– Ba, w tem i nasza siła leży.
Poszli na ogródek, gdzie już kilkanaście osób towarzystwa czekało na próbę.
W krzesłach grupami siedzieli dramatyczni i dramatyczne. Śmiechy, żarty, opowiadania, skargi, rozlegały się ze wszystkich stron, na tle strojenia instrumentów w orkiestrze.
Pod