Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki
Читать онлайн книгу.mieszkania. Renata od dwóch lat wynajmowała w nim pokój, płacąc za to tysiąc dwieście złotych, czyli mniej więcej jedną trzecią swojego miesięcznego wynagrodzenia. Było to wąskie pomieszczenie z oknem wychodzącym na Grójecką. Latem wybrzmiewało wszystkimi dźwiękami stolicy: warkotem silników, szumem tramwajów, stukotem obcasów i gwarnymi rozmowami. Przypominało trochę kwaterę krasnoludka: płytka szafa, krótkie łóżko, stoliczek na komputer, półeczka z książkami. A na niej pierdyliard pozycji dobranych według jakiegoś dziwacznego klucza: od Blanki Lipińskiej po Umberta Eco.
– Zwykły studencki pokój – odezwał się Oleg. – Przez kilka lat wynajmowałem podobny. Może trochę większy.
– Coś się tu zmieniło ostatnio? – spytała Maria, odwracając się do bliźniaczek.
– Wasi koledzy tutaj byli – odparła bardziej rozmowna. – Grzebali w szufladach, ale niczego nie zabrali.
– A wcześniej? Przed zniknięciem Renaty?
– Nie wiem. Chyba nie.
Maria objęła izdebkę wzrokiem. Chciała wyrobić sobie pierwsze wrażenie, które potem, pod wpływem najróżniejszych przesłanek, będzie weryfikować. Ale o takim pokoju – względnie czystym, względnie skromnym, względnie normalnym – trudno było cokolwiek powiedzieć. To samo dotyczyło jego lokatorki: zwykłej dziewczyny z sąsiedztwa, która po prostu mogła się znaleźć w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Jeżeli rzeczywiście spotkało ją coś złego, będzie to cholernie trudna sprawa, pomyślała Maria.
A ja starannie zadbałem o to, żeby miała rację.
* * *
Wieczorem wróciłem do mieszkania na rogu Wspólnej i Emilii Plater.
Zdarza się wam być tak rozemocjonowanym i podnieconym, że nie jesteście w stanie rozmawiać? Prowadzić auta? Czytać? Logicznie myśleć? Po popołudniowej sesji z Renulką właśnie tak się czułem. Oszczędzę wam szczegółów. Zdradzę tylko, że jest kolosalna różnica między rżnięciem się po dobroci, w drodze konsensusu albo za pieniądze, a rżnięciem po swojemu. Z pełną kontrolą. Z nieskrępowaną możliwością realizowania wszystkich zachcianek.
Teoretycznie powinienem zrobić po powrocie milion rzeczy. Odpisać na maile, sprawdzić giełdę w Stanach, zadzwonić do paru osób, aby potwierdzić albo odwołać spotkania. W drodze do domu mój telefon wibrował jak pojebany, przez co pewnie wyglądałem, jakbym wsadził sobie wibrator w dupę. Ale nie czułem żadnych wibracji. Żadnych drgań. Dźwięków. Zewnętrznych impulsów. Nie czułem niczego. Tylko błogą, płynącą z wnętrza nieświadomość. Nieskazitelny relaks. Ostateczną satysfakcję z życia. Jakbym przedawkował endorfiny.
Ale wszystko się kiedyś kończy.
Doprowadziłem się do porządku i skontaktowałem z Chemikiem. Mieliśmy sprawę do omówienia. Raczej pilną.
Jak już wiecie, znam się na sprzedaży, finansach, rynkach kapitałowych i robieniu ludziom wody z mózgu. Ale nie jestem omnipotentny. Z chemią już w podstawówce miałem problemy. Cała moja wiedza na temat dragów pochodzi z forów dla ćpunów. A na nich nie udzielają się profesorowie chemii, tylko niedouczone tłuki, które za wszelką cenę chcą się jak najmocniej nawalić. To, że ktoś coś tam napisze, jeszcze nie oznacza, że to coś jest prawdą.
Tego popołudnia przekonałem się, że ćpuny z internetu nie mają pojęcia o dawkowaniu. I że głupota jest praźródłem wszystkich problemów. Zawsze.
Dobrze to zapamiętajcie.
Staram się być niezależny. Nie wiązać zbyt mocno z jedną firmą. Nie sprzedawać siebie na wyłączność. Ale jeśli wyczuwam szansę na łatwy hajs, zdarza mi się wejść głębiej w jakieś środowisko.
Tak było w przypadku Clouda. Już na etapie rekrutacji wyczułem, że nieprzesadnie się angażując, będę w stanie zarobić tu bardzo sensowne pieniądze. Kiedy poznałem strukturę firmy, zrozumiałem, że mogę robić jeszcze mniej, niż sądziłem, za co przy odrobinie szczęścia dostanę więcej, niż przypuszczałem. A po paru miesiącach doszedłem do wniosku, że wystarczy stworzyć pozory zaangażowania, aby się ustawić jak członek rodziny królewskiej. Nawet nie po to, by zamydlić Skodzie oczy, ale żeby zachwiać jego wyobrażeniem na mój temat.
Podam wam przykład.
Wczoraj Skoda zaprosił mnie do siebie w taki sposób i o takiej porze, aby wszyscy się dowiedzieli, że zostałem wezwany na dywanik. Dlatego naszą miłą i w gruncie rzeczy nieszkodliwą pogawędkę inni mogli odebrać jako akt opierdalania. Pacyfikację krnąbrnego menedżera, który wygląda lepiej, ubiera się efektowniej i wysławia mądrzej od pozostałych członków zarządu, przez co sądzi, że jest od nich lepszy. A skoro nasze spotkanie zostało w ten nieformalny sposób upublicznione, to znaczy, że Skoda rzeczywiście zamierzał wyegzekwować ode mnie zmianę postawy. Wierzył, że mu się to uda. Uważał, że ma na mnie jakieś przełożenie. W końcu, bądź co bądź, jest moim szefem.
No więc z jednej strony musiałem pokazać Skodzie, że wziąłem sobie jego słowa do serca, a z drugiej udowodnić reszcie zarządu, że każdy w tej firmie może mi naskoczyć. Z prezesem włącznie. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niewykonalne, prawda?
Wykombinowanie, jak to zrobić, zajęło mi mniej więcej dwie minuty.
Na cotygodniowy zarząd przyszedłem kilka minut przed czasem. Rozsiadłem się w tylnej części sali konferencyjnej, położyłem nogi na krawędzi podłużnego stołu, który zastawiały dzbany z wodą oraz przekąski, i ciumkając krówkę, zacząłem oglądać śmieszne filmiki w telefonie. Oczywiście bez słuchawek, aby wszyscy poczuli, że mam głęboko w dupie to spotkanie, ich i całą firmę. To był komunikat dla członków zarządu, którzy kolejno wchodzili do sali, posyłając mi śliskie uśmiechy, pod którymi kryło się kiepsko ukryte zażenowanie. Ale nie dla Skody.
Wiedziałem, że on się spóźni. Rano mądrzył się o IT w panelu dyskusyjnym na jakiejś gównianej konferencji. Dyskusja przeciągnęła się raptem o dziesięć minut. Niewiele. Zbyt mało, aby temu angielskiemu ignorantowi przyszło do łba, że czas przejazdu przez zatłoczone centrum może się w efekcie wydłużyć nawet o kwadrans. Że w najlepszym wypadku taka obsuwa zaowocuje co najmniej parominutowym spóźnieniem na spotkanie zarządu. Że warto byłoby poinformować o tym swoich współpracowników.
Skąd o tym wiedziałem? Kojarzycie ptaszki Varysa z Gry o tron? Dorobiłem się takich samych. To ludzie, którzy jednym (w tym przypadku mnie) gwarantują zawodową nietykalność, a innym (na przykład giermkowi Skody) kupę w gaciach. Niezła moc jak na kilku przeciętnie opłacanych facetów, których rolą jest snucie się po mieście, zaglądanie na konferencje, obstawianie biurowych parkingów czy rozmawianie z portierami.
Przydupas Skody – chudy czterdziestolatek w szczycie kryzysu wieku średniego (dopiero co kupił mustanga z sześćdziesiątego ósmego roku i posunął szefową marketingu na imprezie firmowej), z idiotycznie przylizanymi włosami i w okularach w grubych oprawkach – zerkał to na mnie, to na zegarek. Liczył na to, że prezes przyłapie mnie na gorącym uczynku. Że świadectwo mojej arogancji będzie niepodważalne. Ale ja po paru minutach ściągnąłem nogi z blatu, odłożyłem telefon i wyjąłem z torby folder z mnóstwem ważnych dokumentów, do których nigdy potem nie zajrzałem. Kiedy w końcu Skoda dotarł na spotkanie, ujrzał pokornego, przygotowanego, w pełni skoncentrowanego menedżera, który nie może się doczekać, co jego szef ma do powiedzenia.
Prostacka ułuda i podchody rodem z przedszkola. Tak, na tym właśnie polega poważny biznes. Podobno kiedyś był zarezerwowany dla elit, błyskotliwych umysłów i pracowitych wykształciuchów.