.
Читать онлайн книгу.To wymaga czasu.
– Którego nam brakuje. A ilu zdrajców zasiada w samej Radzie?
Zdawało się, że temperatura w komnacie gwałtownie spadła.
– Jestem pewien lojalności członków Rady – odrzekł zimno arcymistrz. – Przejdźmy do zasadniczych spraw. Czas ucieka.
Drzemiący na sofie śnieżnobiały sowokot – jedna z wielu hybryd, jakie tworzył dla rozrywki Fregelin ar Kyth, sekretarz arcymistrza – ocknął się, ziewnął i zamachał skrzydłami, po czym przefrunął na ramię Iliusa. Ten z roztargnieniem pogłaskał zwierzę po puszystej sierści, następnie zaś wyjął spod płaszcza zapieczętowany rulon dokumentów.
– Oto kopia zapisków Rihada i Borseliusa, którą kazałem dla ciebie sporządzić – oznajmił, przechodząc na tajny żargon wywiadu Elity. „Tu są dla ciebie instrukcje i rozkazy”, przetłumaczyła w myślach Akhania. – Skryba przepisał wszystkie siedem zwojów. Możesz je zatrzymać.
„Dostajesz całkowicie wolną rękę, cel uświęca środki”. Nie spodziewała się tego. Po plecach przebiegł jej chłodny dreszcz. Wielka odpowiedzialność i równie wielkie ryzyko. Nie czuła się gotowa, ale nie mogła okazać niepewności. Srebro to niezłomność, odwaga i siła.
– Dziękuję – powiedziała powoli. – Zrobię z nich dobry użytek.
– Przeczytaj je najpierw bardzo uważnie, łącznie z notatkami, które Fregelin zrobił na marginesach czwartego zwoju.
„Zawierają ukryte informacje zaszyfrowane czwartym szyfrem Fregelina”. Coraz lepiej.
– Mam niedobre przeczucia – powiedziała cicho.
Arcymistrz pokiwał głową.
– Zawsze miałaś świetną intuicję. Przeczytaj zwoje.
Gdy się żegnali, Akhanię ponownie uderzyło, jak zmęczony wydaje się najpotężniejszy mag Siedmiu Krain. Wyglądał jak zwykły starzejący się śmiertelnik przebrany w haftowane złotem i srebrem uroczyste szaty. Zgarbiony pod brzemieniem trosk.
* * *
Osiem walk na śmierć i życie z potworami plus kontrakt z magiem podpisany własną krwią – to wyglądało źle. Naprawdę źle. Jak niemal pewny przepis na wąchanie stokrotek od spodu.
Jak mogłem być tak głupi? – monologował w duchu Rożek, rozkładając ekwipunek w ciasnej, śmierdzącej przebieralni. Był spóźniony. Tęgoskór, Dziki i Zgryz wyszykowali się wcześniej. Spektakle zazwyczaj otwierał występ Jazgarza, ale cholerny szczęściarz leżał dziś chory, przez co wprawdzie nie zarobi trzystu leri, ale prawie na pewno przeżyje kolejny tydzień. W przypadku Rożka i pozostałych istniało duże prawdopodobieństwo, że przed wieczorem ich zwłoki zostaną odwiezione na wózku do laboratorium, gdzie możny mag będzie mógł przeprowadzić sekcję, a potem wedle upodobania wypchać ich jak upolowane zwierzęta, zakonserwować ich narządy w spirytusie albo po prostu rozkazać, by ciała spalono.
Rożkowi nie śpieszyło się do wąchania stokrotkowych korzeni, ale mógł winić wyłącznie siebie. Za chciwość i brawurę. Zwolniony ze służby u poprzedniego pana – niczym się nie naraził ani nie zaniedbał obowiązków, lecz jego powierzchowność jak zwykle stanowiła problem – dał się skusić werbownikowi maga Kerbriharda obiecującemu wysokie wynagrodzenie za każdą walkę. Kontrakt opiewał na osiem spektakli, ale Rożek już po pierwszym pojął, że ma małe szanse dotrwać do końca.
Ściągnął tunikę, otworzył słoiczek z lwią maścią i jął nią nacierać pierś oraz ramiona. Mięśnie będą go nazajutrz boleć jak po ciężkiej pracy w kamieniołomach, ale to stanowiło najmniejszy problem. Chciał przede wszystkim przeżyć.
Biegły w alchemii akolita Kerbriharda co tydzień warzył lwią maść, bo dzięki temu gawiedź mogła liczyć na ciekawsze widowisko. Rożek pomyślał o czwororękiej odmiance – nie zdążył poznać jej imienia – która w poprzednim tygodniu stoczyła walkę z dwiema grgolicami. Nie przeżyła, ale dzięki maści starcie trwało kilka spektakularnych minut, zamiast dobiec końca zaraz po tym, jak stwory ruszyły do ataku.
Zamknął słoiczek i zawołał Polipa, żeby ten pomógł mu włożyć przeszywanicę i pancerz. Posługacz – chudy, szaroskóry, cały w kalafiorowatych naroślach, od których pochodziło jego miano – zabełkotał nieśmiało, wskazując otwarte okno, za którym słońce prażyło piaszczysty dziedziniec.
– Tak, wiem, że jest późno – mruknął Rożek. Chudzielec działał mu na nerwy. Miał śliskie, niezgrabne łapy i był tępy jak stołowa noga. – Co robisz z tym rzemieniem, ciołku! Piłeś czy co?
Polip znów zabełkotał, wskazując okno.
– Gorąco jest, wiem. Trudno, trza być twardym. – Rożek sprawdził, czy posługacz porządnie zapiął klamry mocujące stary, powgniatany napierśnik.
Chudzielec zabełkotał po raz trzeci.
– Co jest, kurzy móżdżku? – Rożek wreszcie wyjrzał za okno. – A, o nią ci chodzi. Nie, nie mam pojęcia, kto to.
W cieniu kwitnącej lipy, obok koniowiązu, sam pryncypał areny rozmawiał z damulką w falbaniastej czarnej sukni, kapeluszu z woalką i złotej symbiotycznej masce. Trzymała wiklinowy koszyk, z którego wystawiał pysk zwierzak, chyba mops. Rozmowie najwyraźniej towarzyszyły silne emocje, bo pryncypał gestykulował niczym aktor na scenie, na przemian gnąc się w ukłonach i wznosząc oczy tudzież ramiona ku niebu, jakby wzywał na świadków siły nadprzyrodzone. W końcu poprosił damulkę do pawilonu, gdzie miał swoje biuro. Szła drobnymi krokami, omijając rozrzucone w pyle końskie łajno. Zaintrygowany Rożek odprowadził ją wzrokiem. Symbiotyczne maski były przede wszystkim atrybutem próżnych elegantek, ale mógłby się założyć, że tej jejmości chodziło raczej o to, żeby ukryć przed postronnymi swoją tożsamość. Ciekawe, co ją tu sprowadziło. Poszukiwała zbiegłego sługi?
Nadeszła pora, żeby udać się na arenę. Zza parkanu już dobiegały gromkie pokrzykiwania gawiedzi. Rozpoczynała się pierwsza walka: Tęgoskór albo Zgryz przeciwko krokodylej hybrydzie, tak na rozgrzewkę. Krokodyle hybrydy były na szczęście stosunkowo głupie, miały tylko twardą skórę oraz mnóstwo zębów.
Dziki ze Zgryzem czekali na swoją kolej w krytym przejściu przy kracie. Kiedy Rożek do nich dołączył, skrwawiony i kulejący Tęgoskór właśnie dobijał trójgłową hybrydę, której ogon wciąż jeszcze chlastał zbryzgany czerwienią piasek. Publiczność wiwatowała, ale jakoś bez przekonania. Walki odbywały się raz w tygodniu – zdaniem Rożka zbyt często. Okolicznej ludności już się opatrzyły, a przez miasteczko Nekeli-Lys nie przejeżdżało aż tylu podróżnych, żeby spektakle cieszyły się oszałamiającym powodzeniem, choć na zakładach można było przy odrobinie szczęścia zarobić ładną sumkę.
Srebrny mag Kerbrihard ar Vanth strzegł Ekwilibrium nad jeziorem Nekel, gdzie często dochodziło do zachwiań ze względu na przebiegające w pobliżu granice rozległych enklaw Elity: terenów wyciętych ze świata ludzi i przeniesionych w całości do któregoś z dominiów astralnych. Aby utrzymać Zmroczę w równowadze na tym konkretnym obszarze, potrzebna była arena: śmierć, cierpienie i burzliwe emocje tłumu w starannie odmierzonych dawkach. Rzecz jasna, w spektaklach nigdy nie ginęli ludzie. To byłoby wbrew prawu magów. Niepozorne Nekeli-Lys – garść domów otaczających ryneczek, przy którym stał drewniany ratusz z wieżyczką i zegarem – leżało na ziemiach podległych miastu Shan Vaola, a zatem kontrolowanych przez Elitę.
– Możny mag zaszczycił nas dziś swoją obecnością – oznajmił Zgryz.
Wskazał biało odzianą postać zajmującą honorowe miejsce na trybunach, pod daszkiem z tkaniny. Brzuchogłów, który zapowiadał walki, siedział rząd niżej. Też z daleka rzucał się w oczy, bo w pomarańczowo-zielonym