Zamiana. Beth O'leary
Читать онлайн книгу.dobrze? Jezu, tak to się kończy, kiedy człowiek chce powiedzieć coś serio. Mam cię znowu dźgnąć?
– Nie. – Leena zaśmiała się przez łzy. – Proszę, nie. To nawet bolało.
– No więc zapamiętaj, że za każdym razem, gdy przepuścisz jakąś okazję, gdy będziesz się zastanawiać, czy sobie poradzisz, gdy pomyślisz, że chyba dasz sobie spokój z czymś, czego naprawdę chcesz… będę cię dźgać z tamtego świata.
Taka właśnie była Carla Cotton.
Zawzięta i niemądra. Dobrze wiedziała, że bez niej nie damy sobie rady.
3
Leena
Budzę się o szóstej dwadzieścia dwie, dwadzieścia dwie minuty po tym, jak zawsze dzwonił budzik, i ze stłumionym okrzykiem na ustach siadam wyprostowana na łóżku. Powodem mojego przerażenia jest chyba dziwna cisza, której nie rozrywa przeraźliwe, radosne ćwierkanie alarmu w telefonie. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że nie jestem spóźniona – nie muszę się zrywać i pędzić do biura. Ściślej rzecz biorąc, nie wolno mi jechać do biura.
Opadam na poduszkę i odzywają się we mnie groza i wstyd z wczoraj. Spałam fatalnie, w kółko rozpamiętując tamto spotkanie, cały czas balansując na granicy półjawy, a kiedy w końcu zasnęłam, śniła mi się Carla podczas jednej z ostatnich nocy, które spędziłam z nią w domu mamy, gdy wśliznęłam się do jej łóżka i przytuliłam do siebie jej ciało, kruche i drobne jak u dziecka. Po jakimś czasie odepchnęła mnie łokciem. „Przestań moczyć poduszkę”, powiedziała mi, potem jednak pocałowała mnie w policzek i kazała mi iść do kuchni zrobić gorącą czekoladę, przy której gadałyśmy jeszcze trochę, chichocząc w nocy, jakbyśmy znowu były małe.
Carla nie śniła mi się od kilku dobrych miesięcy. Teraz, gdy odtwarzam w myślach sen, ogarnia mnie tak straszna tęsknota za siostrą, że wydaję z siebie zduszone „O Boże”, przypominając sobie rozpacz, która przez pierwsze miesiące niemal zwalała mnie z nóg obezwładniającymi ciosami. Wróciła na przejmujący ułamek sekundy z taką siłą, że nie wiedziałam, jak w ogóle przeżyłam tamten czas.
Niedobrze. Potrzebuję ruchu. Biegania. To mi pomoże. Wskakuję w legginsy Lululemon, które dostałam na urodziny od Ethana, wkładam stary T-shirt i wypadam z domu. Biegnę ulicami Shoreditch, później zostawiam za sobą mury z ciemnej cegły i ulicę ze street artem, mijam zrewitalizowane magazyny Clerkenwell, zamknięte bary i restauracje przy Upper Street, zadrzewione i zamożne Islington, i w końcu, zlana potem, myślę już tylko o chodniku, który przesuwa mi się przed oczami. Następny krok, następny i następny.
Kiedy wracam, Martha, mimo zaawansowanej ciąży, stara się wcisnąć na jeden ze śmiesznych stołków barowych w stylu art déco, które wybrała do mieszkania. Ciemne włosy ma zaplecione w warkocze; Martha zawsze wygląda młodo, po prostu ma takie rysy, a jeżeli dodać do tego warkoczyki, można odnieść wrażenie, że jest w wieku, w którym raczej nie powinna rodzić dzieci.
Podsuwam jej ramię, żeby pomóc jej wgramolić się na stołek, ale odgania mnie machnięciem ręki.
– Bardzo miło z twojej strony – zapewnia mnie – ale jesteś za bardzo spocona, żeby dotykać ludzi, słonko.
Ocieram twarz dołem T-shirtu i podchodzę do zlewu, żeby nalać sobie szklankę wody.
– Przydałyby się normalne krzesła – rzucam przez ramię.
– Wcale nie! Te są idealne – mówi Martha i kręci się na stołku, próbując zmieścić na nim całą pupę.
Martha jest projektantką ekskluzywnych wnętrz. Szpanerska praca, choć nieregularna i wyczerpująca; jej klienci są koszmarnie wybredni, wiecznie wydzwaniają do niej po godzinach, by szczegółowo analizować jakość tkanin na zasłony. Plus tego zajęcia jest taki, że ma zniżki na designerskie meble, więc porozstawiała w mieszkaniu stylowe drobiazgi, które albo nie służą niczemu – wazon w kształcie litery „W” na parapecie, żeliwna lampa, która po włączeniu rzuca ledwie widoczny blask – albo nie spełniają swojej funkcji: barowe stołki, na których nie da się siedzieć, stolik z wypukłym blatem.
Urządzanie mieszkania sprawia jednak Marcie wyraźną przyjemność, a ja tak rzadko tu bywam, że nawet mi to nie przeszkadza. Nie powinnam w ogóle dać się jej namówić na wynajęcie tego lokum, ale świeżo po przyjeździe do Londynu nie mogłam się oprzeć atrakcyjnej propozycji, by zamieszkać w dawnej drukarni. Dzisiaj to dla mnie po prostu kosztowne miejsce, w którym padam na łóżko i nie obchodzi mnie, że podobno mieszkam w „klimatycznym postindustrialnym wnętrzu”. Kiedy Martha je opuści, powinnam pogadać z Fitzem o przeprowadzce do jakiegoś sensowniejszego mieszkania. Oprócz ekscentrycznej staruszki z kotem, która mieszka obok nas, wszyscy lokatorzy budynku mają albo hipsterskie brody, albo własne start-upy; nie sądzę, żebyśmy pasowali do Shoreditch.
– Udało ci się wieczorem pogadać z Yaz? – pytam, nalewając sobie drugą szklankę wody.
Yaz jest dziewczyną Marthy, która wyjechała ze swoją sztuką na półroczne tournée po Ameryce. Ich związek pośrednio wywołuje u mnie sporą dawkę stresu. Wszystko polega na niezwykle skomplikowanej logistyce. Są w różnych strefach czasowych, wysyłają sobie ważne dokumenty przez Atlantyk i podejmują kluczowe decyzje życiowe w rozmowach na WhatsAppie, mimo marnej jakości połączenia. Sytuacja, w jakiej się znalazły, doskonale ilustruje ich styl: Yaz wraca za osiem tygodni, by zostać właścicielką domu (którego jeszcze nie kupiła) i przeprowadzić do niego dziewczynę w ciąży, kilka dni przed przewidywanym rozwiązaniem. Na samą myśl o tym znowu oblewam się potem.
– Tak, wszystko u niej w porządku – odpowiada Martha, w roztargnieniu masując sobie brzuch. – Gada jak karabin maszynowy o Czechowie i baseballu. Zresztą znasz ten Yazowy styl. – Uśmiecha się z czułością i nagle szeroko ziewa. – Ale mizernie wygląda. Trzeba ją będzie porządnie odkarmić.
Powstrzymuję uśmiech. Chociaż Martha jeszcze nie jest matką, to odkąd ją znam, matkuje każdemu, kto znajdzie się w jej zasięgu. Jedną z jej ulubionych form ofensywnej dobroci jest odżywianie ludzi. Uparcie przyprowadza też na podwieczorek swoje koleżanki z pilatesu, nie kryjąc się z nadzieją, że pomogą się ustatkować Fitzowi, mojemu drugiemu współlokatorowi.
Skoro o nim mowa… sprawdzam godzinę na smartbandzie. Fitz ma w tym roku czwartą pracę; naprawdę nie powinien się do niej spóźnić.
– Fitz już wstał? – pytam.
Jak na zawołanie wchodzi, stawiając kołnierzyk koszuli, żeby zawiązać krawat. Zarost na jego twarzy jak zwykle wygląda na przystrzyżony od linijki; chociaż mieszkam z nim od trzech lat, do dziś nie rozumiem, jak udaje mu się osiągnąć taki efekt. Fitz – pozornie – sprawia wrażenie zorganizowanego faceta. W życiu ma wieczny bałagan, ale jego skarpetki są zawsze nieskazitelnie wyprasowane. (Na jego obronę dodam, że zawsze są widoczne – nosi spodnie o parę centymetrów za krótkie – i są znacznie ciekawsze niż u pierwszej lepszej osoby. Ma jedną parę z motywem SpongeBoba, jedną w cętki jak z obrazu van Gogha, a najbardziej lubi swoje „skarpetki polityczne”, które na kostkach mają napis Brexit to chujnia).
– Wstałem. Pytanie tylko, czemu ty wstałaś, urlopowiczko? – Fitz kończy wiązać wąski krawat.
– Och, Leena, tak mi przykro – włącza się Martha. – Zupełnie zapomniałam, że nie idziesz dzisiaj do pracy. – W jej szeroko otwartych oczach maluje się współczucie. – Jak się czujesz?
– Marnie – wyznaję. – I jestem zła na siebie, że tak się czuję, bo kto czuje się marnie, kiedy dostaje płatny dwumiesięczny urlop? Ale ciągle przypominam sobie wczorajsze spotkanie. Wtedy mam ochotę zwinąć się w pozycję embrionalną i leżeć.