Pokora. Szczepan Twardoch
Читать онлайн книгу.już! I odwróciłaś się, a ja zrozumiałem, jak nagle oświecony: oto się dokonało, oto muszę odejść, więc odwróciłem się również, otwarłem drzwi i wyszedłem w otchłań klatki schodowej, w pustkę ulicy, w ciemności świata, który nie jest tobą, Agnes, i w którym ciebie nie ma.
Świata, w którym nie ma twojej twarzy, Agnes, ani twojego spojrzenia, ani tych najrzadszych i najkrótszych momentów, gdy pozwalasz mi na sekundę dotknąć twojej skóry, jak przed chwilą.
Świata, w którym od czterech lat dobrze wiem, jaki jest cel mojej egzystencji, czemu i komu służę, po raz pierwszy w życiu, ale już nie przynosi mi to takiej ulgi i radości, jaką przynosiło mi kiedyś, na samym początku wojny.
Ciężko zszedłem po schodach, powoli wyszedłem z bramy i stanąłem na ulicy, naprzeciwko Café Kaiserkrone, ściągnąłem rękawiczkę i dotknąłem ust, warg, które chwilę temu całowały twoją dłoń. Nie było już na nich ani śladu ciebie. Spojrzałem na zegarek i pomyślałem, że muszę wyzwolić się spod twego zaklęcia, Agnes, chociaż wiedziałem wtedy, tak samo dobrze jak teraz wiem, że to niemożliwe. Muszę wyzwolić się spod twego zaklęcia, Agnes, ale wcale tego nie chcę.
Poczekałem, aż przejedzie tramwaj, przeszedłem przez ulicę, usiadłem przy stoliku na zewnątrz, w ogródku, kelner podbiegł szybko, widząc polowy, oficerski mundur i wstążkę Krzyża Żelaznego drugiej klasy, bo to był wtedy inny świat, te sześć miesięcy temu, inna era, wszystko się jeszcze nie rozleciało, przynajmniej na Śląsku ludzie jeszcze nie spluwali na widok oficerskiego munduru, co w sumie teraz mnie dziwi, bo powody mieli wtedy tak samo dobre, by spluwać, jak mają teraz.
Zamówiłem piwo, gotowany wuszt i kwaretka gorzołki, tak właśnie, jak mój ojciec by zrobił, przed wojną, przy tych rzadkich okazjach, kiedy skąpstwo mimo wszystko pozwalało mu uznać jedzenie poza domem za uzasadnione. Piwo, wuszt, kwaretka gorzołki. Jadłem bez apetytu, wuszt był ohydnym ersatzem z podrobów, po rozcięciu strzewi szara masa wylała się na talerz i pomyślałem coś, za co rozstrzelano by mnie, gdybym wypowiedział to na głos: tak wygląda nasza nadchodząca klęska, tak wygląda brytyjska blokada. Klęska czy nie, jadłem, bo byłem głodny, jadłem, myśląc o ojcu, wypiłem piwo i gorzołkę, przynajmniej piwo i gorzołka smakowały jeszcze jak trzeba. Próbowałem sobie przypomnieć, ile razy przechodziłem tędy, obok Café Kaiserkrone. Kilkanaście lat temu stoliki tego ogródka stały nad brzegiem rzeczki, potem rzeczkę zasypali, ale alejka dalej nazywa się na jej pamiątkę Wilde Klodnitz, Dzika Kłodnica. Chadzałem tędy, gdy byłem jeszcze w gimnazjum, i potem, gdy odwiedzałem Gleiwitz, zawsze z myślą o tobie, Agnes.
Przypomniałem sobie, jak przed wojną siedzieliśmy w tym ogródku z moim uniwersyteckim przyjacielem Dionizym Braunem-Towiańskim, ty dołączyłaś do nas razem z niejakim Heinrichem Gottropem, który nieco wcześniej zamieszkał u ciebie na stancji, w moim starym pokoju, i już cię wtedy adorował, ale jeszcze ci się nie oświadczył. To musiał być chyba 1913 rok, ostatnia jesień przed wojną, późny, ale jeszcze ciepły październik, zjedliśmy obiad, a potem przesiedzieliśmy tu całe popołudnie, aż do zmroku, piliśmy sznapsa, byliśmy weseli i głośni. Panie spoglądały na ciebie krzywo, że siedzisz w hałaśliwym męskim towarzystwie, że sama pijesz, że włożyłaś marynarską bluzę i spódnicę w stylu bardzo suffrage, czego na ulicach prowincjonalnych Gleiwitz się nie widywało, i to cieszyło nas tak samo jak ciebie, to nasze épater les bourgeois. Dionizy, pijany, wszedł na krzesło i deklamował po francusku Chanson d’automne Verlaine’a, a oburzona rodzina z dwójką otyłych dzieci ostentacyjnie wyszła. Byliśmy wtedy szczęśliwi, nawet kiedy Gottrop odprowadził cię do domu, a Dionizy próbował mnie namówić, abyśmy poszukali jakiegoś burdelu, i bardzo był rozczarowany moją zdecydowaną odmową, i zostawił mnie wtedy, i zniknął na resztę nocy, do dziś nie wiem gdzie.
To był inny świat, w dniu zaś, w którym widziałem cię po raz ostatni, sześć miesięcy i trzy dni temu, zjadłszy i wypiwszy, wstałem, obciągnąłem szarą polową bluzę, zapaliłem papierosa i poszedłem na gliwicki dworzec, aby pociągiem wrócić do prawdziwego świata, i cały czas w głowie grzmiały mi nie działa, nie pękające z hukiem granaty, lecz twoje słowa, geh jetzt, geh!
Geh jetzt, słyszę nawet teraz, geh jetzt, idź już, pół roku, trzy dni i osiem godzin później. Geh jetzt.
Ktoś dotyka mojego ramienia.
Odwracam się, to Kiesel. Już czas, szepcze Kiesel, już czas. Zamyślił się pan, ale już czas. Dobry, kochany Kiesel.
Zegarek – trzecia trzydzieści. Już czas. Patrzę na wskazówki, jeszcze piętnaście sekund, czuję, jak ściskają mi się wnętrzności, mam nagle straszne parcie na zwieracze, skręca mi się w środku wszystko, jakby ktoś wyżymał szmatę. Wskazówka sekundnika dotyka dwunastej, zaciskam oczy. Boję się, potwornie się boję, jak zawsze przed szturmem.
Los, Männer, los, los, looooos!
Los, los, los, wykrzykuję komendę szeptem, cicho, idziemy, ludzie, słyszę, jak padają te słowa z moich ust, a przecież jakbym nie ja to mówił. Los, los, los, mówię bardzo cicho, żadnych krzyków, żadnych gwizdków.
Strach odbiera mi rozum i oddech, ale ruszamy, ruszają, przeskakują parapet okopu, ruszamy, pochyleni, nisko przy ziemi, na tle jaśniejącego nieba kopuły hełmów moich ludzi, nad każdym prawym ramieniem dwie grube kreski: lufa karabinka i długi trzonek łopaty, najważniejszej po granacie okopowej broni. Ruszają kolumną, w prawych dłoniach granaty, stalowe kapsle już odkręcone, ja też mam w prawej dłoni granat, w lewej pistolet, w sercu i brzuchu dygoczącą kulę przerażenia, które nie zniknie, póki nie wrócimy, póki nie zabiorą nas z okopów na tyły, nie zluzują, nie pozwolą przez chwilę normalnie oddychać, patrzeć, myśleć, żyć.
Idziemy na szpicy całej kompanii. Pogoda nam sprzyja, ziemia nie jest zbyt błotnista, nie padało, stąpamy pewnie, nie ślizgamy się w błocie, nie brniemy. Idziemy. Za mną Kiesel z kugelspritzem. Za Kieselem Mamok, Kubitza i Heinz z kaemem, moje wsparcie. Kocham każdego żołnierza z mojego zugu, bardziej niż kochałem kiedyś braci i siostrę, gorętszą miłością, a teraz idziemy i wiem przecież, że nie wszyscy z nas wrócą. Przyspieszam kroku, wysuwam się na czoło swojego zugu, Kiesel za mną, Kubitza i Heinz zostają z tyłu.
Boję się. Idziemy. Obok nas ruszają kolejne zugi, idzie przygięta przy ziemi cała nasza kompania, nieopodal mnie trzy zgięte wpół sylwetki, opasane jak pociągowe konie, wloką za sobą mały miotacz min. Dalej na prawym skrzydle kompania gwardyjskich Totenkopf-Pioniere, przysłana na nasz odcinek dopiero wczoraj, straszne, zaprawione w walce chłopy z trupimi czaszkami naszytymi na lewych rękawach i gwardyjskimi belkami na kołnierzach, a wśród nich żołnierze uzbrojeni w najstraszniejszy ręczny oręż, jaki widziałem na froncie, szlauchy z lancami miotającymi płomienie, flammenwerfery, na plecach baniaki z palnym płynem.
Pierwsze zasieki, na moją komendę zug przyklęka, Reich, Bonk i Seifert i bez mojej komendy wiedzą, co robić, Seifert tylko spogląda przez ramię, szukając mojej aprobaty, szybko kiwam głową, wyciągają zza pasów nożyce, tną jeżące się kolcami zwoje Stacheldraht, odgarniają, jest przejście. Zatrzymuję nagle wszystkich. Na kolano, do ziemi. Szukam oczu Kiesela. Wskazuję mu wzrokiem drogę przed nami. Rozumie od razu, bez słowa. Miny? Zastanawia się sekundę, nie, nie ma min, kręci głową. Skoro Kiesel twierdzi, że nie ma, to nie ma. Gdyby kiedyś się pomylił, to już by go tu nie było, a jest tu już od czterech lat i żyje. Więc skoro Kiesel twierdzi, że nie ma, to nie ma. Daję znak, ruszamy dalej. I szeptem: los, los, los.
Idziemy. Niebo znów świszczy i na granatowym tle nad horyzontem przed nami wybuchają kolejne pyszne, białe gwiazdy, my jednak w ich huku milczymy.
Idziemy całym batalionem, wzmocnionym kompanią trupich czaszek, ale to nie jest prawdziwy atak, to nie ofensywa.
Od sierpnia jesteśmy w odwrocie, teraz tylko kąsamy, jak cofająca się bestia, bo tym właśnie jesteśmy, zębami i pazurami wielkiej bestii, Behemota osaczonego przez francuskie, brytyjskie, nowozelandzkie, amerykańskie i Bóg jeszcze raczy wiedzieć