Milczenie. Hubert Hender

Читать онлайн книгу.

Milczenie - Hubert Hender


Скачать книгу
stary radziecki gazik, który idealnie nadawał się do jeżdżenia nawet po lesie. Filip wielokrotnie jeździł takimi samochodami, kiedy był w szkole policyjnej. Przypomniał sobie ten czas, gdy tuż po skończeniu szkoły średniej postanowił zostać policjantem – dla żartu założył się z kolegami, że zda egzaminy, mimo iż sam był na bakier z prawem i nawet parę razy wylądował na dołku, choć zwykle za drobnostki. A potem życie potoczyło się tak szybko i niespodziewanie, że nawet się nie zorientował, kiedy skończył szkołę policyjną. Zaczął pracę w komendzie miejskiej i robota naprawdę go wciągnęła.

      – Zdaje się, że nic nie ma – rzekł przez radio Kubiak. – Przeszukujemy w środku, ale nie widzę żadnych papierów. Znalazłem tylko zeszyt.

      – Jaki?

      – Zwykły. Jak ze szkoły. Ale nie jest podpisany.

      – Coś w nim jest?

      – Same słupki z obliczeniami. I notatki dotyczące drzew, wycinki, kubiki… no i kwoty.

      – Dobra, zostawcie wszystko tak, jak jest. Już do was idziemy. Gdzie dokładnie jesteście?

      – Idźcie leśną drogą w dół. Auto stoi na uboczu, ale widać je z drogi.

      Ruszyli. Filip wyciągnął telefon i wybrał numer do technika. Czuł, że praca idzie zbyt wolno.

      – Gdzie jesteś?

      – Będę u was za dwadzieścia pięć minut. Tak mi mówi nawigacja.

      – Macie solidne lampy? Bez nich nic nie zrobicie. Tu jest jak w tunelu. Jebana ciemność. Jak w głowie naszego naczelnika, jedna wielka nicość.

      – Zajechałem do firmy, aby je zabrać. Właśnie wyruszam z Kłodzka i jadę do was.

      – Doskonale. Na miejscu jest prokurator. Pokieruje was.

      – Gembarowski?

      – Sokołowski.

      – To dobrze, nie znoszę tamtego patafiana.

      – Nie jesteś jedyny. Zadzwoń do Jurka, to wyśle kogoś po ciebie. Pomoże ci trafić na miejsce i przenieść sprzęt. Od razu ostrzegam, że czeka cię co najmniej pół dnia roboty, a pewnie cały dzień. Zresztą nie tylko ciebie, nas wszystkich.

      – Żartujesz sobie? – Krauze usłyszał wściekły głos technika.

      – Chciałbym, ale nie.

      – Cholera, to dobrze, że zjadłem przed przyjazdem.

      Krauze rozłączył się, jak to miał w zwyczaju. Niemal zawsze urywał rozmowę w połowie zdania.

      Źle, że jadłeś śniadanie. Bo zaraz się porzygasz, pomyślał, a potem przyspieszyli.

      2

      W kabinie auta migotały światła dwóch latarek. Policjanci przeczesywali porzucony na uboczu samochód. Krauze z Rudzkim podeszli bliżej.

      – Znaleźliście coś? – zapytał Rudzki.

      – Niestety, nic więcej tu nie ma.

      – To coś słabo szukacie. Wykażcie się przed podkomisarzem – zmotywował ich. – Mieliście co najmniej piętnaście minut na to, by zgłębić temat, a wy macie tylko zeszycik? Kurwa, panowie, tak się nie pracuje. Jak wy chcecie dostać awans? Wiecie, że będziecie opiniowani i będą brane pod uwagę wasze zasługi? Wiecie. A tu stoi człowiek z wydziału kryminalnego, pan podkomisarz, który pewnie szepnie słowo lub dwa waszemu przełożonemu. Ruchy, ruchy!

      – Ale tu serio niczego nie ma poza tym zeszytem – rzekł policjant, wyciągając rękę z brulionem. Rudzki przekazał notatnik Filipowi, a ten zaczął przeglądać go z ciekawością.

      Zawierał, tak jak powiedzieli, zapiski dotyczące wycinek drzew oraz obliczenia ściętych kubików. Przy każdym słupku znajdowały się hasła: „jesion”, „buk”, „krzywy dąb”. Duże drukowane pismo, niedbałe. Każda litera inna. Tak pisał człowiek, który nigdy nie opanował do końca tej podstawowej umiejętności.

      – Dominik, wrzuć to do folii, trzeba będzie przeczytać, może się czegoś dowiemy. A potem przekażemy do analizy laboratoryjnej, może są jakieś ślady. I rozwiń taśmę wokół pojazdu, żeby jakiś debil nam na niego nie wpadł. Trzeba go przypilnować – powiedział autorytarnie Krauze, po czym spojrzał na młodych policjantów. – Panowie, niezła robota, ale to wciąż za mało. Lećcie do końca tej drogi i sprawdźcie, czy coś tam jest. My się zajmiemy samochodem. – Pogonił ich i sam zaczął sprawdzać porzucony pojazd. W pierwszej kolejności silnik, potem obejrzał karoserię, szukając ewentualnych śladów krwi. Jeśli samochód należał do zamordowanych, to potwierdzą ich tożsamość jeszcze przed świtem. Teoretycznie znali nazwiska, ale potrzebna była stuprocentowa pewność. To podstawa.

      – Sprawdź numery w bazie.

      Rudzki wyciągnął telefon i zadzwonił do dyżurnego. Krauze nie dosłyszał jednak całej rozmowy, ponieważ otworzył ciężkie metalowe drzwi i zajrzał do środka. Wszędzie walały się śmieci, na tylnej pace dostrzegł mnóstwo kory i trocin. Była tam też duża piła motorowa wraz z metalowym kanistrem na benzynę i zapasowymi łańcuchami. Zamknął samochód i sprawdził bak. Włożył do środka cienki patyk, wyciągnął i przyjrzał mu się. Paliwa było dużo. Wtedy usłyszał słowa aspiranta, który podszedł bliżej.

      – Filip, mamy mały problem. Coś nam się nie zgadza.

      – Co znowu?

      – To nie jest ich pojazd. Jest zarejestrowany na inną osobę.

      – Na kogo?

      – Gość nazywa się Franciszek Sobczak. Mieszka w Sławęcinie. To niedaleko stąd. Zdaje się, że trochę daliśmy dupy z tym autem. Przeszukaliśmy nie ich samochód.

      3

      Gdy wracali, minęli się z Tokarzem. Szedł obładowany sprzętem i nawet nie miał jak podać im ręki na przywitanie. Powiedział, że niedługo dojedzie drugi technik, Daniel Zawada, który dowiedziawszy się, co się stało, postanowił olać takie drobnostki jak zapalenie gardła i podwyższona temperatura. Krauze ucieszył się, ale po tym, co tu dzisiaj zobaczył, marnie mu szło okazywanie radości. Powiedział technikowi, czego ma się spodziewać, głównie po to, by przygotować mężczyznę na widok zwłok. Może dzięki temu chłop się nie porzyga jak inni.

      Kilka minut później wdrapali się na wzniesienie, dotarli do samochodu i odjechali w kierunku Sławęcina. Nawigacja podpowiadała, że miejscowość jest oddalona o nieco ponad dwa kilometry.

      – Jaki tam był adres? – zapytał Krauze, jadąc powoli po wertepach. Auto wznosiło się i opadało. Musiał uważać, by nie zerwać zawieszenia.

      – Sławęcin dziewięćdziesiąt dziewięć. To już niedaleko – odpowiedział Rudzki, po czym odchylił się o paręnaście stopni na wygodnym fotelu pasażera, jakby za moment mieli wyruszyć na wycieczkę krajoznawczą.

      – Na wsi wszędzie jest „niedaleko” – odburknął Filip. – Lepiej patrz na numery. Jak znam życie, będą pomieszane. Mieszkałem kiedyś na wsi. Nowy listonosz nigdy nie mógł trafić do właściwego domu. Niemal jak mój stary po solidnej popijawie.

      – Uwielbiam twoją brykę.

      – Szkoda, że nie usłyszałem tego od Olki.

      – Wciąż jest zła?

      – Jakbyś zgadł. Powiedziała, że nie będzie jeździła tym złomem, bo nie spełnia norm bezpieczeństwa.

      – Przecież kiedyś takie jeździły po drogach. I było mniej wypadków.

      Krauze nieznacznie się uśmiechnął.

      – Jej to powiedz.

      – Nie wiem, czemu się przypierdala.


Скачать книгу