Otwarte drzwi. Marta Maciaszek

Читать онлайн книгу.

Otwarte drzwi - Marta Maciaszek


Скачать книгу
cię – szepnąłem, kiedy skończyła i dumnie uniosła głowę.

      Podszedłem do niej i przytuliłem ją.

      – Co jest? Zaskoczony? – powiedziała po chwili, odsuwając się ode mnie.

      Nie słyszała tego, co wyznałem, czy usłyszała, lecz zignorowała? – zastanawiałem się, nie wiedząc, którą z możliwości wówczas wolałem.

      – Głupi jesteś. – Zaśmiała się.

      – Głupi jesteś, bo…

      Resztę pytania skończyłem w swoich myślach: …bo cię kocham?

      – Głupi jesteś, bo kazałeś mi śpiewać Marsyliankę. Moja matka była Francuzką.

      Nie zastanawiałem się wcześniej, dlaczego Emilie nosi inne nazwisko niż jej matka i ojciec. Dlaczego zamiast nazywać się Gordon, ma dziwacznie brzmiące Pierre. Może Emilie urodziła się przed ślubem swoich rodziców i nie przyjęła tak jak matka nazwiska ojca? Nie było to wówczas dla mnie istotne. Ważne było to, że nie wróciła w rozmowie do momentu, kiedy powiedziałem jej o swojej miłości. W głębi duszy jednak cieszył mnie fakt, że nie nazywa się Gordon, bo chyba nie umiałbym do końca życia zasypiać i budzić się obok kobiety, która nosi to koszmarne nazwisko. Mój koszmar. Moja paskudna, wracająca codziennie w postaci listów wrzucanych przez drzwi czy nagłówki w gazetach, kiedy Emilie stanie się sławną tancerką, przeszłość. Gordon. Coś, o czym chciałem zapomnieć, miałoby być ze mną do końca życia. Tak jak moja zakłamana przeszłość, o której Emilie nigdy nie mogła się dowiedzieć. Pierwsze kłamstwo było bardzo trudne, ale miałem nadzieję, że w każdych kolejnych będę czuł większą swobodę i miał lepsze pomysły. Pierwsze kłamstwo dotykające mojego życia, zanim się poznaliśmy. Pierwsze kłamstwo dotyczące Gordona. Zdałem sobie wówczas sprawę, że za cenę bycia z tą kobietą będę musiał kłamać całe życie. Bardziej jednak od łgania przerażała mnie myśl, że przez wyjawienie jej prawdy mógłbym ją stracić. Emilie tego wieczoru taksówką pojechała do domu. Na pewno wzięła gorący prysznic, a do snu czytała jakąś książkę. Ja za to nie wszedłem do wanny, bo chciałem przyzwyczaić moje ciało do brudu i smrodu kłamstwa, które miało oblepiać je do końca życia.

      Od kiedy wróciłem do domu po dziesięciu latach nieobecności w nim, często siadałem przy biurku, by pisać, ale kiedy zapisany zeszyt chowałem do wiklinowej walizki na strychu i otwierałem kolejny, zastanawiałem się, czy to ma jeszcze sens. Kiedy byłem w więzieniu, pisałem, by zabić nudę. Większość czasu spędzałem zamknięty w celi, a zapisywanie myśli stanowiło dla mnie przyjemny element w harmonogramie wyznaczanym przez więzienne życie. To była jedna z nielicznych rzeczy, którym nie musiałem się wówczas podporządkować. Ta świadomość była dla mnie oznaką wolności w jej najmniejszej postaci. Wolności zabranej przez wszystko inne. Pisałem, kiedy miałem na to ochotę, kiedy stało się coś innego od codziennej rutyny, kiedy coś mi się przypomniało lub chciałem zapamiętać. Od kiedy mieszkałem sam w domu, nie cierpiałem szczególnie na nudę, brak wolności czy uległość obowiązującym regułom. To ja byłem panem nudy, wolnym i wyznaczającym reguły, a więc moje pisanie utraciło swój pierwotny sens. Pewnego dnia wracając do domu od Emilie, postanowiłem, że skończę pisanie i spalę wszystkie zapisane do tej pory zeszyty. Większą ich część stanowiła moja przeszłość, którą tak bardzo chciałem wymazać z pamięci. Od razu wszedłem na strych i odnalazłem walizkę wypełnioną zeszytami. Sięgnąłem po pierwszy z nich i otworzyłem na przypadkowej stronie. Zacząłem czytać.

      – Wówczas pod palcami poczułem coś twardego i zimnego. Nie miałem siły zastanawiać się, co mogłem schować w takim miejscu, więc kładąc się na boku, podniosłem poduszkę i zobaczyłem pęk błyszczących srebrnych kluczy na dużym kółku. Serce zaczęło mi bić mocniej. Przeszywający głowę ból w jednej chwili przestał istnieć. Na moim prześcieradle leżały klucze do celi, które do tej pory widziałem przyczepione do szlufek strażników. Chwyciłem je i podniosłem.

      Skierowałem wzrok w stronę ukośnego okna w dachu pokrytego grudniowym szronem i syknąłem:

      – Nick, ty stary oszuście, gdzie jesteś?

      Wiele razy zastanawiałem się, czym jest przyjaźń. Od razu widziałem uśmiechniętą twarz Maksymiliana i naszą młodzieńczą znajomość. Myśląc jednak o przyjaźni bardziej dojrzałej, za którą naprawdę tęskniłem, rysowała mi się postać Nicka. Nie wiedziałem, po co podrzucił mi te klucze, nie miałem pojęcia, dlaczego to zrobił, nie rozumiałem, w imię czego. Teraz zdałem sobie sprawę, że to właśnie była przyjaźń. Czytając dalej zapiski o tym, że Nick zostawił mi klucze, które otwierały na wolność wszystkie cele, a potem odszedł z pracy, doszedłem do wniosku, że mimo iż więzienie było moim koszmarem, to doświadczyłem tam właśnie prawdziwej przyjaźni, spotykając Nicka. Zamknąłem zeszyt i schowałem go do kufra, bo wiedziałem, że na jego kartkach zawarte są chwile, które powinienem pamiętać, i jeśli będę chciał jeszcze raz poczuć na skórze ich dotyk, to wystarczy, że wejdę na strych i je odszukam. Zszedłem na dół i wyciągnąłem zeszyt, który właśnie zapisywałem. Otworzyłem na pierwszej pustej stronie i wykaligrafowałem drukowanymi literami: 20 grudnia 1965 roku.

      Mimo że każde kolejne Boże Narodzenie w mojej rodzinie nie różniło się prawie w ogóle od poprzedniego, to zawsze na nie czekałem. Teraz dochodzę do wniosku, że chyba lubiłem zamieszanie, które do domu wnosiła moja matka, zajmująca się gotowaniem, i spokój mojego ojca, sprzątającego i ubierającego choinkę. Uwielbiałem obserwować ich w tym przedświątecznym amoku, bo zachowywali się tak nienaturalnie, że czasem aż śmiesznie. Czekałem na święta niezależnie od tego, czy mieszkaliśmy w Polsce, czy w Anglii, bo moi rodzice zawsze celebrowali je tak samo – po polsku.

      Mama już dwa tygodnie wcześniej gromadziła w domu produkty, z których miała robić bożonarodzeniowe potrawy. Kiedy wracała z zakupów, siadała przy kuchennym stole i wykreślała z listy te składniki, które już miała. Zaglądałem jej wtedy do torby w poszukiwaniu jakiegoś ciastka czy cukierka, a ona, mimo że wzrok miała wbity w kartkę, zawsze łapała mnie za ucho i mówiła:

      – Zmykaj, zmykaj. To na święta.

      Mimo zorganizowania mojej matki zdarzało się, że jeszcze w Wigilię musiałem gnać do sklepu, bo czegoś jej zabrakło, a wtedy krzyczała:

      – No niech to szlag. Albo diabeł ogonem przykrył, albo zapomniałam kupić. Niech to szlag!

      W tym czasie mój ojciec wchodził na strych, aby zdjąć bombki i światełka, bo gdyby próbował to zrobić w dzień ubierania choinki w koszuli i krawacie, dostałby burę od matki. Zajmował się zmienianiem firanek na te świeżo wykrochmalone i sprzątaniem tego, czego z jakichś powodów nie zrobiła mama. Do niego na przykład należało wycieranie kurzu z żyrandoli. Kiedy zaczynał, siadałem na schodach i przysłuchiwałem się rozmowie rodziców, która co roku miała taką samą treść.

      – Do diabła to niepodobne, żeby tak żyrandole zapuścić. Tyle kurzu – żalił się ojciec, a matka, która wydawało się, że jest pochłonięta lepieniem pierogów z kapustą, odpowiadała:

      – Tyle kurzu? Nie byłoby tyle, gdybyś czyścił je częściej niż na Wielkanoc i Boże Narodzenie.

      Wtedy ojciec zaczynał się śmiać i rzucał w stronę kuchni:

      – Czy ja coś mówiłem?

      W dzień Wigilii szliśmy z ojcem po choinkę. Próbowaliśmy namawiać matkę, aby nam towarzyszyła, ale ona zawsze mówiła, że jest w rosole, że tak mało czasu i tyle roboty, że my nic nie pomagamy, więc nim jeszcze stawiała kropkę nad i w swoim tłumaczeniu, my już szliśmy ścieżką w ogródku w stronę ulicy. Tak naprawdę nigdy nie mieliśmy szczególnej ochoty, aby matka szła z nami, ale na pewno byłaby draka, gdybyśmy nie zapytali. Idąc ulicami, rozglądaliśmy


Скачать книгу