Otwarte drzwi. Marta Maciaszek
Читать онлайн книгу.ucha. Wszystkie myśli o spotkaniach z nią w tym roku odpłynęły wraz z jej słowami umykającymi w hałas baru. Miałem przez chwilę żal do siebie, że jestem egoistą, podczas gdy osoba, którą kocham, znowu będzie spełniać swoje marzenia. Ona była moim, więc powinienem skakać pod sufit, kiedy może ziszczać swoje. Jednak nie potrafiłem tego zrobić i tylko zdobyłem się na to, aby udawać, że jestem zachwycony i szczęśliwy równie mocno jak ona.
– Nieźle, co? – krzyknęła mi do ucha Luiza. Dopiero kiedy uśmiechnęła się, pokazując zęby, odkryłem w niej koleżankę Emilie, którą miałem okazję poznać podczas pobytu w więzieniu. Luiza, tak miała na imię dziewczyna, z którą Emilie kłóciła się na pomoście, podczas gdy ich kolega Paul zbierał rozrzucone muszelki.
– Taaa. – Wykrzywiłem twarz, ale Luiza już tego nie zauważyła, bo wróciła do rozmowy z pozostałymi uczestnikami spotkania.
Oparłem się plecami o kanapę i obserwowałem. Nie starałem się wychwycić wśród hałasu poszczególnych słów czy sedna wypowiedzi, a raczej skupiłem uwagę na twarzach ludzi zgromadzonych przy tym samym stoliku co ja. Wciąż się śmiali, klaskali w dłonie i klepali po plecach, więc podejrzewam, że rozmawiali o spektaklu, który mają razem niebawem stworzyć na podstawie gotowego scenariusza, a potem wyjść na scenę i perfekcyjnie kilka razy w tygodniu wcielać się w tę samą rolę, dbając, aby każdy jej szczegół był identyczny jak te, co były i te, co będą, by każdy występ był taki sam jak te, które już są przeszłością i jak te, które mają się odbyć w przyszłości. Mógłbym z powodzeniem nazwać wszystkich tych ludzi marionetkami, które odtwarzają czyjś pomysł, wizję i plan, nie mając własnego zdania, rozumu i duszy. A może tak właśnie wygląda cały świat i nasze życie, a nam się tylko wydaje, że decydujemy, mamy wybory i podejmujemy decyzje? Tak naprawdę wszyscy jesteśmy marionetkami w czyichś rękach i scena po scenie realizujemy jakiś scenariusz – zastanawiałem się, pijąc z kieliszka małymi łykami zielony napój. Ktoś nam tylko zostawił złudzenie, nadzieję, że rządzimy własnym losem, i to, jak wygląda nasze życie, zależy tylko od nas. A co będzie, jeżeli ktoś się w stosunku do nas pomylił lub jednak mając taką możliwość, podjęliśmy złą decyzję i znaleźliśmy się w miejscu, w którym nie chcielibyśmy nigdy być? Dalej grać swoją rolę? Udawać, że właśnie o takiej marzyliśmy i świetnie sobie dając z nią radę, będziemy otrzymywać gratulacje i brawa niczym aktorzy po skończonym spektaklu? I choć nigdy się nad tym nie zastanawiałem, to człowiek mimo swoich wad, niedoskonałości i prymitywności życiowej, niemal zwierzęcej, ma niedoceniony talent kameleona, czyli umiejętność dostosowywania się do każdej sytuacji, choćby była najbardziej beznadziejna z beznadziejnych, najbardziej męcząca z męczących, nudna z nudnych i fałszywa z fałszywych, właśnie taka, w jakiej w tamtej chwili się znajdowałem. Co jakiś czas chwytałem Emilie za rękę, aby pokazać jej ciągłą przy niej obecność, czasem uśmiechałem się szeroko, gdy widziałem, że inni to robią, by pokazać, że dokładnie słucham, o czym rozmawiają, czasem zmieniałem pozycję na kanapie, aby nie pomyśleli, że jestem tak znużony, że za chwilę mogę usnąć. Udawałem, że ich słucham, lubię, czuję, a tak naprawdę jedyne, o czym wówczas marzyłem, to o wstaniu i wyjściu. Nie miałem ochoty na spotkanie z nimi tego wieczoru ani żadnego innego. Nie chciałem udawać w życiu, gdzie udawania jest za wiele. Nie chciałem grać jakiejś roli, bo w swoim życiu już zbyt wiele razy byłem aktorem. Nie chciałem już nawet ich słodkiego zielonego alkoholu, który co chwilę stawiali przede mną.
– Dosyć? – spytała Emilie. Powinienem cieszyć się, że już nie będę musiał udawać, że komfortowo się czuję w towarzystwie jej przyjaciół i mógłbym spędzić tak czas do rana, lecz ja byłem raczej przerażony. Przerażony faktem, że po raz kolejny mógłbym przypisać jej nadprzyrodzoną moc czytania w moich myślach. – Idziemy? – przerwała moje zastanawiania i wstała z kanapy, aby pożegnać się ze wszystkimi swoimi znajomymi. Kiedy nachyliła się nad stołem, aby wymienić pocałunek ze swoim partnerem z ostatniego spektaklu, ten przewrócił stojącą na stole butelkę z zielonym trunkiem, który płynąc po płaskiej powierzchni i otaczając swoją wilgocią ustawione w nieładzie kieliszki, zatrzymywał się na spódnicy Emilie.
– Co robisz?! – krzyknęła.
– Przepraszam. Zaraz pójdę po ścierkę do baru i cię wytrę – zaczął łkać chłopak.
– Po rozum lepiej idź – powiedziała Emilie i zaśmiała się. Dopiero wtedy kolega zrozumiał, że żartuje.
– Wychodzimy – rzuciła w moją stronę.
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy i rozmowy o absurdach, lany wiadrami alkohol i ludzie, dla których nie było miejsca w moim życiu, zostali za drzwiami pubu, Emilie nie zważając na mijających nas przechodniów, zaczęła tańczyć. Uniosła dłonie do góry i złączyła je wyprostowane nad głową, potem podnosząc jak najwyżej pięty, zaczęła podskakiwać i obracać się w tanecznym kroku. Szedłem za nią i biłem brawo, a mijający nas ludzie odwracali głowy i uśmiechali się. I kiedy nie spodziewałem się, że Emilie przestanie tańczyć, ta podbiegła do mnie i rozpinając guziki płaszcza, pokazała ukrytą w wewnętrznej kieszeni butelkę.
– Co ty na to?
– Wariatka! – krzyknąłem i złapałem ją za poły płaszcza, ukrywając zielony alkohol.
– Nie smakowało ci?
– Wariatka.
– Do mnie? – zapytała.
– Do mnie – odpowiedziałem.
– Muszę się przebrać, bo śmierdzę jak fabryka tego zielonego cuda. Niezłe, co?
– Może być – skłamałem, podczas gdy to był jak do tej pory najlepszy alkohol, jaki w życiu znalazł się w moich ustach.
– Zaczekaj tu – szepnęła Emilie, kiedy stanęliśmy pod drzwiami jej domu. Bezszelestnie otworzyła kluczem drzwi i nie zamykając ich, zniknęła w ciemności.
– Pani Jones uwielbia przychodzić do Richiego. – Dobiegło do moich uszu, a ja rozejrzałem się po ogródku, wydłużając wzrok na ulicę. Była pusta. – Richie ma dziś ochotę na coś ekstra? – Ponownie usłyszałem kobiecy głos. Był z jednej strony melodyjny, a z drugiej odrobinę zachrypły, jakby jego właścicielka miała chore gardło albo zniszczone alkoholem lub krzykiem struny głosowe.
– Auuu – ktoś wydał z siebie głos przypominający wycie psa, lecz mimo że nie miałem możliwości zobaczyć jego właściciela, byłem pewien, że nie był to pies.
– Pani Jones… – Zanim jednak kobieta skończyła, zobaczyłem otwierającą drzwi Emilie.
– Chodź – zaprosiła mnie szeptem do środka i skierowała się w stronę salonu. Nie weszła jednak do niego, lecz ukryła się w przedpokoju przy drzwiach prowadzących do pokoju. Stanąłem za nią i wychyliłem głowę, by wzrokiem ogarnąć jego wnętrze. W półmroku lampki stojącej na komodzie dostrzegłem Richarda Gordona z panią Jones. Ta stała nad kanapą, na której siedział, wbijając obcas swojego buta w zakryte czarnymi spodniami udo. Była ubrana w czerwoną, sięgającą do kostek spódnicę i czarny, opinający jej ciało gorset. Stojąca bokiem do mnie pozwoliła mi rzucić okiem na jej duże piersi, które lada chwila mogły wyskoczyć spod ciasno zawiązanej z tyłu tkaniny. Jej czarne włosy, opadające na plecy były skręcone w misterne loki.
– Richie lubi, jak się go wali po mordzie! – krzyknęła Emilie, narażając się na spojrzenie nieznajomej kobiety i swojego ojca. Pani Jones odwróciła się i pokazała nam swoją pomarszczoną wiekiem twarz, nieudolnie przykrytą mocnym makijażem. Nie jestem jednak pewien, czy w ciemności przedpokoju odnalazła nasze głowy.
– Emilie? – zawołał Gordon, wstając z podłogi.
– A Richie gdzie? Mam cię ukarać? – zaśpiewała Jones.
– Puść